Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Rozczulający szczerą wrażliwością Guli z Homexem tworzącym soundtracki dla zasypiających miast to wszystko najlepsze co obecnie polski rap ma do zaoferowania - przerzucanie siebie samego chwytliwymi linijkami, konkretnie nakreślona klimatycznie produkcja i efekciarski refrenik.
Gangusy po siedmiu latach hiatusu nadciągają z ambientoidalnym, pustelniczym synth-funk-popem po myśli cocteautwinsowo-bushowskich ballad. Czerwony karzeł muzycznego niedosytu w cieniu zakwitających kwiatów lotosu.
Świat nie znosi próżni, a chętnych do zajęcia miejsca obrażonej na branżę muzyczną Grimes jest bez liku. G-Flip swoim lo-fi bedroomowym pop-rockiem zajmuje sobie uprzywilejowane miejsce w kolejce.
Najlepszy zeszłoroczny singiel Goldfrapp nagrała muza Larsa Von Triera. Detektywistyczny motywik podgrzewa napięcie, a leciutki refren fruwa jak latawiec już od pierwszej pętli. I o to właśnie chodzi – merci, Charlotte.
Islandzki Lil Yachty marzy o międzynarodowym sukcesie. Jeszcze kilka takich numerów i może coś z tych dalekosiężnych planów będzie.
Nabuzowane weird-digi-r’n’b owija moje popowe serce ciasną folią. Tak zajebiste granko, że aż biłem brawo przy lądowaniu.
Norweski pop na sterydach z refrenem, którego nie powstydziłby się Lido w najwyższej formie. Mówią, że co za dużo, to niezdrowo, na szczęście nie dotyczy to tego napędzanego paliwem rakietowym utworu.
Pamiętacie "Linę" Les Sins? Bo Jacques najwyraźniej tak i czyni z tego całkiem niezły użytek, przekształcając ten nasłoneczniony, frenchtouchowy klasyk w uzależniający banger pod osłoną nocy. Tak się bawią w skutej lodem Kanadzie.