Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Komentarz czytelnika (Krzysztof Cieślik): No pewnie nie tego się wszyscy spodziewali po trochę odkładanym [angery reacts] powrocie Sky Ferreiry, bo chcielibyśmy, żeby nagrywała z Devem Hynesem i żeby znowu był 2011. ale Jorge Elbrecht też przecież lepszy gamoń i te smyczki NIEGŁUPIE, intymność tekstu ładnie kontrapunktuje z rozmachem aranżacji i nietrudno sobie wyobrazić, że "Downhill Lullaby" słyszymy w ostatniej scenie jakiegoś nowego filmu Lyncha. Czekam na sofomora (nigdy nie użyłem tego słowa, a chciałem) bardziej niż na wszystkie płyty, jakie nagra Billie Eillish w karierze ("real carreers, you build them"). come and teach them a lesson, Sky.
Odczytuję ten soulowy szlagierek jako koncert Pet Shop Boys (sampel i interpolacja w refrenie) na Dzikim Zachodzie rodem z filmu Django w reżyserii Eryki Badu. Słyszę tu też trochę Solange w tej bardziej zwartej i bezpretensjonalnej odsłonie.
Śliczny, nastrojowy folk z bogatą orkiestracją. Muzyka bliska wrażliwości Sufjana Stevensa z wokalami w stylu Joni Mitchell lub Joanny Newsom. Chwytający za serce, posmutniały poptymizm.
Wybaczcie, ale znowu muszę wyskoczyć z jakimś piwniczniakiem, bo typol oddał do użytku gruby synth-funk-popowy wał, który od kilku dni nie daje mi spokoju. Widocznie wciąż nie jestem w stanie oprzeć się czemuś, co stoi na rozstaju dróg Toro, Neon Indian i wczesnego inc. (mostek). Tak często ostatnio tego słuchałem, że aż mam zawroty głowy.
Ten bombastyczny, szkatułkowy utwór to przykład typowego, adhdowskiego k-popu, który nastawiony jest na odniesienie międzynarodowego sukcesu (check choćby podróżniczy teledysk). I wiecie co? Chyba go odniesie, bo to kawał poprawiającego humor hiciora.
Znowu wyciągam dla was coś z najgłębszych zakamarków Internetu. A mianowicie zmysłowy, bedroomowy pop (John K., Inc) z refrenem o pięknym akordowym ciążeniu, który gdybym był muzykiem, pragnąłbym skomponować. Ten wydelikacony, nieśpieszny lovesong to też taki utwór, że potem tylko do pościeli wajb typu Barry White.
Następny zajebisty projekt Thoma Gilliesa (Vesuvio Solo, Exit Someone), o którym będzie głośno tylko na Carpigiani, o ile w ogóle. A szkoda, bo ten gitarkowy, wypieszczony indie-funk w rosenbergowskim duchu to instant hit dla fanów wysublimowania i zgrabnych kompozycji w muzyce. Zróbcie hałas dla tej świetnej piosenki, żeby nie została jedynie niszową zajawką dla kilku zapaleńców.
Nie mam słów na tych gości. Jak można tak wymiatać, nawet w przypadku, gdy robi się tylko cover? W wielosegmentowym, syntezatorowym "Lack Of Love" roztańczeni Brytyjczycy fundują nam acid-house'owy, mdmowski trip do świata niekończącej się imprezy. Jestem w stanie wyobrazić sobie życie bez miłości, ale bez muzyki Friendly Fires to już jakoś średnio.
Comebackowy singiel Shury ma w sobie ten uroczy, nostalgiczny vibe lat dziewięćdziesiątych. "BKLYNLDN" to alt-popowe, lgbtowskie TLC z pięknym, tameimpalowym epilogiem. Nic tylko czekać na nowy album, tym bardziej, że poprzedni był naprawdę dobry.
To tak rewelacyjny, sophist-funk-popowy utwór, że aż rozstępuje się przed nim Morze Czerwone. Synthowo-drumowe ze świetną linią basu "Steam" to efektowny odblask twórczości Scritti Politti, Thomasa (może niektórzy kojarzą piosenkę" Shy") i przede wszystkim XTC, co najbardziej słychać w cudownym, spowolniony mostku. Wysublimowana nerdoza, bez której ostatnio nie wyobrażam sobie życia.