Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Komentarz czytelnika (Łukasz Łachecki): Jeśli dobrze liczę, to Will Westerman opublikował w tym roku 6 piosenek. Jaką wyobraźnią musi być obdarzony ten 26-letni eks-nauczyciel z ADHD, jeśli efekciarskie porównanie "Arthur Russell w studiu z Joni Mitchell i The Blue Nile" zaledwie napoczyna temat każdej z tych meandrujących, nieskazitelnie pięknych kompozycji? Masujący mózg chybotliwym, quasimotorycznym bitem "Albatross" nie jest wyjątkiem w tym wiekopomnym zestawie - dajcie znać, kiedy pomyślicie „wiem już o tej piosence wszystko”. Końcówka firmowego, podszytego (delikatnie "ejtisowymi" dla odmiany) syntezatorami outro przypomina mi "Nothing But Net” Hoops, co również znalazłem kozackim. Do końca życia będę ze wzruszeniem wypatrywał wszystkiego, czego dotknie ten typ – już sobie na to zapracował.

No muszę przyznać, że całkiem to wszystko stylowe, zwłaszcza jeśli zerkniemy na liczbę wyświetleń. "Płuca" to taki nokturnowy, laidbackowy rap na clamscasinowym bicie. Przyjemne, mainstreamowe granie, nie mam większych uwag.
Prosty, trafiający w przebojowe sedno dance-pop naznaczony post-dubstepowymi/ukgarage'owymi wycieczkami SBTRKTa. Można tu również dostrzec echa twórczości Basement Jaxx, co poczytuję jako dodatkową zaletę.
Chcieliście, to macie nowy stereolabowski (ewentualnie saintetienne'owski) psych-pop autorstwa kanadyjskiego kolektywu. Gdybym tworzył kiedyś jesienną składankę, to krautrockowo-lounge'owe "Sunshine" z pewnością znalazłoby na niej zaszczytne miejsce.
Powracający do hipnotyzujących, trance'owo-house'owych korzeni Kanadyjczyk zaprasza nas na tłoczny afterek na fantomowej plaży. Impreza na sto fajerek!

Co tu dużo ukryć, gość jest pierdolnięty, ciągle wyjeżdża z czymś nowym i zawsze jest to dobre. Tym razem chodzi po błyszczącej posadzce spręźystego, juniorboysowego disco-funku o wysokim stopniu frenchtouchowego zmechanizowania. Nowy Toro, nowy powód do zadowolenia.
Elficka, efektownie zorkiestrowana ballada ukryta w gąszczu leśnych kniei. Trochę Björk, trochę wczesnego Goldfrapp, Julee Cruise, Nico, mógłbym tak jeszcze długo, tylko po co? Lepiej po prostu włączyć i dac się porwać holterowskiemu pięknu.
Znakomite future-rnb w duchu eksperymentalnej Keleli wprost ze spowitego mrokiem Montrealu. Nie ma ucieczki od zdziwaczałej przebojowości tego przyczajonego bangierka.