Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Poptymizm poptymizmem, ale czasami potrzebny jest też solidny gitarowy wpierdol. Córki swoim industrialnym noise-rockiem w duchu jakiegoś Big Black w pełni zaspokajają tę pierwotną, zwierzęcą potrzebę. Z pozdrowieniami dla użytkowników RYM-u.
Coś ma w sobie ta młoda Norweżka, bo każdy jej singiel przyjmuję z otwartymi ramionami. Nastoletnie, queerowe "We Fell" to kolejna dawka marzycielskiego, bezpretensjonalnego twee-popu. A tak w ogóle to jesień jest super.

Ekipa Healy'ego to chyba jedyny znany mi band z pierwszych stron gazet, który z taką łatwością łączy chorobliwą wręcz erudycję ze słodką, stadionową teen-popowością brzmienia. Nowy, inspirowany toksycznością sławy album to ich kolejny sukces, a pop-jazz-soulowe, wzruszające "Sincerity Is Scary" to jedna z najlepszych ballad tej pełnej sprzeczności brytyjskiej kapeli.
Minimalistyczny post-punkowy podkład to coś, co wyróżnia tę kompozycję pośród innych kawałków tego indie-popowego zespołu z Kanady. Bardzo podoba mi się ta brzmieniowa dezynwoltura, która sytuuje ten wyciszony, smuteczkowy utwór w okolicy co lepszych nagrań The xx.
Od dwóch dni głowię się nad tym, kiedy ostatnio słyszałem fajniejszy scandi-pop. Bezpretensjonalne, nienachalnie taneczne "Body" to duchowny krewny "Summer Fling". Islandia to nie tylko Sigur Ros, ale też czysta popowa frajda.
Forma piosenkowa rozciągnięta na blisko 9 minut to dość karkołomny pomysł, ale w przypadku tego popołudniowego, łagodnie snującego się indie-popu z lekkim bluesowym odchyleniem taki wybór okazał się bardzo trafiony. Piękna, sensualna demarcowszczyzna na długie jesienne wieczory.
Nie śpię, bo bez przerwy szukam dla Was nowych utworów. No dobrze, ten akurat nie jest specjalnie nowy, ale przynajmniej zajebisty, szczególnie dla fanów WIXAPOL S.A.. A teraz trochę więcej konkretów, Alberto Guerrini, wedle wytycznych swojego pseudonimu, gra elegancki gabber, w którym ambientowe pasaże mieszają się agresywnym rave'em. Jeśli lubicie Lorenzo Senniego, to polubicie i to.
Nadpsuta, post-vaporwave'owa ballada o cyfrowej, panseksualnej miłości. Coś jakby James Ferraro poszedł w kandyzowany pop i założył zespół z młodym Jamesem Blakiem.
Solange'owskie, bogato zaaranżowane alt-r'n'b chwytające na serce dostojną szlachetnością. Śpieszcie się kochać Kelsey, nim zrobi się o niej głośno. Na dodatkowy plus zasługuje tu też bardzo estetyczny teledysk.