Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Podczas gdy Ariel męczył się z pom pom, Chaz wykańczał beaty do Les Sins, a Kevin Parker coverował Jacko, sympatyczny band z Londynu nagrywał w spokoju swój pierwszy materiał, który właśnie ujrzał światło dzienne jako skromna EP-ka. Grupa ta nie tylko podebrała od trzech wspomnianych postaci trochę songwriterskiego budulca, ale i skierowała swoją uwagę na piękny czas lat sześćdziesiątych, zwłaszcza na jego psychodeliczny blask. Swim Mountain emanuje wręcz aurą tego cudownego okresu, a chłopaki traktują zapewne Beatli i Beach Boysów jak bogów. Słychać to w zasadzie w każdym tracku, bo introdukcja w postaci psych-jazdy "Ticket" trzyma się schematu, chwytliwe "Yesterday" również brzmi jak numer sprzed pięćdziesięciu lat, a w "Ornelli" pobrzmiewają jacyś The Byrds. A gdybym nie wiedział, że to właśnie Swim Mountain odpowiadają ze te piosenki, to o "Dream It Real" powiedziałbym, że to Chaz Bundick coveruje jakiś wałek z Lonerism albo że Tame Impala popełnili kawałek, w którym zagościł wokal okularnika. Z kolei "Everyday" brzmi jak spotkanie Underneath The Pine i Mature Themes, a końcówka "Nothing Is Quite As It Seems", w zamierzeniu prawdopodobnie mająca odpowiadać closerom płyt Beach Boys, też nie jest wolna od tego sikstisowego kompleksu, pochodzącego wcale nie z USA, a z Londynu. Ale odłóżmy na bok geografię – mocno obiecująca mała płyta pozwala na wyczekiwanie czegoś naprawdę dużego w przyszłości. Myślę, że tych gości faktycznie na to stać, a jak będzie – zobaczymy. -T.Skowyra