Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Wszyscy mówią o późnej twórczości Kozelka w kontekście niedbałego indie folkowego pamiętnika, ale teraz markotny artysta pozwolił sobie na jeszcze dalszy odlot. Im Mark starszy, tym mniej zręczny – jego melodie pachną recyklingiem, a liryka przemierza wzdłuż i wszerz memowe piekło. Ten album nasuwa skojarzenia z miernym podcastem, ozdobionym akordami przeżywającymi kryzys wieku średniego. We wspomnianym, nieuporządkowanym bełkocie znajduję więcej punktów wspólnych z Joe Roganem, niż działalnością reszty współczesnych bardów. Panie Marku, proszę już nie męczyć strun. Proponuję schowanie gitary do futerału i założenie youtube'owego kanału. Gwarantuję, że zgarnie Pan więcej subskrypcji niż nieodżałowany Bobby Jameson. –Ł.Krajnik