Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Kylie już za chwilę wystąpi w Łodzi – nie będzie mnie tam, więc z zawiści ponarzekam. Kiss Me Once jest najgorszym albumem Kylie od czasu jej wielkiej przemiany w 2000 roku. Oczywiście szczęśliwcy, którzy jadą do Łodzi, nie mają się czego bać. Jak zwykle będzie to show wycyckane do perfekcji, ale nie w stylu robotycznej Madonny, tylko pełne naturalnego uroku piosenkarki i jej największych hitów. Szkoda, że Kiss Me Once nie jest takie ani trochę. Brzmi, jakby garść przypadkowych osób próbowała napisać, coś co brzmi jak piosenki Kylie, ale nie skumało, że chodzi o melodie i hooki. Podpowiedź: najmocniej spieprzyła to Sia Furler, executive i zarazem autorka chyba najgorszego singla w karierze Australijki, która przecież ma patent na śpiewanie o seksie z klasą. ("Sexercize"? How much cheese is too much cheese?). Lubiłem cię kiedyś dziewczyno, ale teraz już lepiej trzymaj się Guetty i Rihanny. W miarę obronną ręką wyszedł Pharrell, paradoksalnie dzięki temu, że "I Was Gonna Cancel" brzmi jakby się w ogóle nie wysilił. Wyszedł w sumie ciekawy szkic. No i jest "Sexy Love", jej najbardziej chwytliwy numer od "Wow" (choć zamiast "You're such a rush / The rush is never ending" dostajemy tu zaledwie mierne "You're like fireworks / And it's the fourth of July"), który skatowałem w rozpaczy. A tymczasem nie oszukujmy się – w czwartek zaśpiewa w Łodzi ponad dwadzieścia hiciorów i jeśli będzie choć trochę tak fajnie jak tu lub tu (byłem!), to cholernie wam zazdroszczę. –K.Babacz