Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Jessie Ware swoim najnowszym wydawnictwem zdaje się ostatecznie rozwiewać moje (i pewnie nie tylko moje) nadzieje na powrót pięknych czasów gościnek u Jokera i kozackich bitów od Julio Bashmore'a. Na Glasshouse Brytyjka przez zdecydowaną większość materiału przynudza na tle rzewnej gitki lub jeszcze bardziej rzewnego klawisza, czasem z naprawdę tragicznym skutkiem, bo słuchając takiego "Hearts" czy pierwszej połowy zamykającego ten zestaw "Sam", zaczynam ciepło myśleć o efektach współpracy wokalistki z Edem Sheeranem sprzed trzech lat. W ogóle całkiem spora liczba tych numerów, na czele z "First Time", dość mocno kojarzy mi się z dokonaniami sióstr Haim, a przy całej mojej sympatii do Amerykanek, nie jest to brzmienie, z którym akurat Ware mogłaby zawojować chartsy i redakcyjne głowy. Najbardziej na plus wyróżnia się opener "Midnight", ze zwrotkami jakby zapożyczonymi od Franka Oceana i niemal gospelowym refrenem. Jessie szarżuje tu wokalnie na granicy nadekspresji, ale nie zmienia to faktu, że trop, który podejmuje w tym numerze artystka, jest najciekawszym kierunkiem jaki mogłaby obrać w przyszłości, oczywiście, raz jeszcze zakładając, że z powrotu do grania z debiutu nici. –S.Kuczok