Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Skończyłem wczoraj oglądać Leftovers, miałem odczucia ambiwalentne. W soundtracku tego arcypompatycznego serialu pojawia się "Retrograde", obok, dajmy na to, "Nothing Else Matters" w wersji chyba bardziej łzawej i rozbuchanej niż ta z S&M, syf, Amerykanie na to pozwalają? Bardzo lubiłem ostatni album Blake'a, ale ryzyko osunięcia się w rejony męczenia buły godne jakiegoś Toma Krella mogło zniesmaczać tych, którzy nie za radioheadyzację cenili dokonania sprzed długogrającego debiutu. A tu znienacka fajnie, Kajnie, trzy zajebiste kawałki i bonusik, w sam raz, co ja gadam w ogóle że "200 Press" słabe. Dobrze by było jakby Kanye szedł w tym kierunku, to są dziwne, acz paradoksalnie kameralne struktury, a nie białasowsko-stadionowy Yeezus, wyczuwam potencjał na przemyconą dziwność (gdyby jeszcze West nie był takim imbecylem), to zresztą by było o tyle łatwe, że mainstreamowy hip-hop od lat idzie w kierunku rytmicznej dziwności i często kuriozalnego melodycznego minimalu. Takie ponure w gruncie rzeczy rzeczy bym aprobował w świecie, w którym Diddy spuszcza wpierdol Drejku za "kradzież" bitu do "0 to 100", na którym przecież nie mógłby zrobić nic ciekawego, chyba że zaprosić Jimmiego Page'a... -Ł.Łachecki