Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

The Field zawsze mistrzował w "momentach". "Made Of Steel. Made Of Stone" zaczyna się potwornie przeskalowanym piano-forte, a syreni skrzek w którymś momencie zajmuje przestrzeń jeszcze za kreską taktową. My w potwornym zdziwieniu, bo każdy skrupulatnie liczył, ile dokładnie sekund potrzeba tematowi, aby ten w pełni wybrzmiał. Jest w tym pewna magia. Może mikrozmian i makroefektów pętli Basinskiego, a może też spektakularnych rytmiczno-samplowych przejść, którymi naszpikowany był debiut Szweda. Szkoda tylko, że im dalej w las, tym więcej schorzeń geriatrycznych. Bo gdy Willner gubi kompozytorską myśl, to do głosu dochodzą przede wszystkim producenckie odruchy, którym z kolei daleko do maestrii. Więc albo umawiamy się, że Field dyskotekowości debiutu nie przeskoczy i cieszymy się charakterystycznym dla tej marki transowym drajwem w kolejnej już wersji, albo mamy poważny problem. Infinite Moment gry nie zmieni, ale wciąż pozostanie jedną z bardziej "przemyślanych" odsłon najpopularniejszego aliasu Willnera. A w to mi graj, bo flat beat w "Divide Now" ma w sobie więcej emocji, aniżeli całe The Follower. –W.Tyczka