Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Wśród luminarzy nu-indie zawsze uważałem Dave'a Longstretha za najbardziej utalentowanego. Pomimo nadekspresji, manierycznego wokalu i natrętnego przeciągania frazy jego albumy broniły się ciekawymi konceptami (prawdę mówiąc ten stanowiący podstawę Rise Above nadal mnie zachwyca), gitarowymi plecionkami i niecodziennym wykorzystaniem kobiecego głosu. Do dzisiaj twierdzę, że Bitte Orca to świetna płyta. Dlatego smuci, że self-titled w swoim zglitchowanym anturażu nudzi i męczy wyeksponowaniem cierpiętniczego śpiewu, na który w dodatku nałożono autotune i inne efekty. Dostajemy art-pop, w którym porozstaniowe lamenty gryzą się z megalomańskimi zapędami frontmana; muzykę, która razi brakiem substancji. Pozbawiony pomocy śpiewających pań (nie licząc Dawn Richard, która – wbrew temu, co piszą jakieś Kellmany i Macphersony – jedynie potwierdza zatrważający regres od czasów świetnego Last Train To Paris) wypada po prostu blado. Może po prostu wolałem, gdy udawał Greena Gartside'a, ale ja mam w sobie coś z dziecka, więc napiszę, że król jest nagi. –P.Wycisło