Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Nowy sześciostrzałowiec Anohni to czysty appendix do poprzedniego – swoją drogą dość jakościowego – elektronicznego wydawnictwa. Czy potrzebny? Jak najbardziej, biorąc pod uwagę, że ten krótki zbiór kawałków, teoretyczne mogący być drobnym zestawem odrzutów, nie zanudza, nie pomiata, zwyczajnie zadowalając, niestety bez dostarczenia w zamian jakichś większych przeżyć. Dobra może z wyłączeniem wybijającego się na pierwszy plan walącego w świętości, "Ricochet", w którym Anohni w nieco zbanalizowany sposób daje efektowny upust nagromadzonej nienawiści powodowanej bezsilnością – reszta utworów uporczywie trzyma wyrównany poziom, wierna podjętej stylistyce. Jest jeszcze kwestia ukrytego przez wokalistkę kawałka dla zadeklarowanych fanów, ale nie będę ukrywał, że niby materiał atrakcyjny, jednak nie na tyle, aby się tutaj emocjonalnie, w najbardziej kiczowaty i łzawy sposób, mailowo przed nią rozbierać. W każdym razie, pomijając ten drobny niuans: to, co otrzymaliśmy, raczej powinno choć trochę zadowolić tych, których Hopelessness dostatecznie nie nasycił. −M.Kołaczyk