Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Śmierć, podatki, kolejna porządna płyta Spoon. Tak, niektóre rzeczy są pewne jak techno w Trendzie. Ekipa Britta Daniela powraca i nawet jeżeli nie czekałem na to z wypiekami na twarzy, to zawsze jakoś miło robi się na sercu, gdy stare ziomeczki nie zawodzą. Tylko nie dajcie się zwieść piszącym o "alternative-dance", ponieważ delikatne poszerzenie palety brzmieniowej o elektronikę niczego nie zmienia – dziewiąty album Amerykanów to nadal dobry indie-rock, minimalistyczny niezal oparty na repetycji uroczych motywów i charakterystycznym głosie Daniela. Całość wypada odrobinę słabiej niż They Want My Soul, z którym przegrywa w pojedynku na highlighty, ale chyba trochę lepiej niż Transference. Mnie to wystarczy, bo Last.fm nie kłamie, gdy twierdzi, że wychowałem się na muzyce tych typów. –P.Wycisło
Squarepusher w formie, zresztą, jak wszystkie legendy szeroko pojętego IDM-u. Nie będę oczywiście porównywał czternastej propozycji wydawniczej Anglika z powrotami Aphexa oraz Boards of Canada, ale w kontekście inspirowanej footworkiem EP-ki Mouse on Mars zatytułowanej Spezmodia oraz ostatniego albumu Autechre Damogen Furies Jenkinsona nie stoi na straconej pozycji. Przestrzenny opener ”Stor Eiglass” czaruje swoją melodyjnością, w kalkulacjach takiego ”Kortenzjaz” nie można się połapać, natomiast rozwarstwiony, glitchowy kolaż "Baltang Ort” może rywalizować z niektórymi momentami z Syro. Warto sprawdzić również pozostałe tracki, bo moim zdaniem gościowi należy się za to dziełko atencja! -J.Marczuk
Okryty chwałą po Summertime '06 Vince, teraz znajdujący się w innym świecie, mentalnie, choć chciałby inaczej, ciągle tkwi w tym samym miejscu. Może teraz jeszcze łatwiej mu się zdystansować od brudnej przeszłości, ale nie odetnie się od niej nigdy. Opowieść trwa dalej. Enigmatyczno-dokumentalny styl został zachowany, DJ Dahi i No I.D. dalej siekają ponure i skostniałe bity, a James Blake, który do nich dołączył jedynie delikatnie zmienia ton wyrazu całości. Przez sample Andrzeja 3000, gitarową solówkę, absolutnego wymiatacza w postaci "Loco" i całą resztę z tej muzyki wydziela się okrutnie przykry nihilizm i rezygnacja, ale bez gimnazjalnych proweniencji. Staples to chłopak, który za wcześnie zezgredział, ale obrazy które dzięki temu maluje fascynują, miast odpychać. Co prawda Prima Donna nie sięga wyżyn zaprezentowanych na genialnym debiucie, ale nic to nie szkodzi, a mimo że nasz bohater mówi "sometimes I feel like giving up" to czuję, że to jeszcze nie koniec. Do zobaczenia jeszcze raz na Poppy Street. –A.Barszczak
Od naszego ostatniego kontaktu z krakowską grupą minęło trochę czasu, chłopaki znaleźli nawet nowego pałkarza, ale przyjemność czerpana z obcowania z ich melodyjnym łojeniem pozostała niezmienna. Stay Nowhere łatwo podczepić pod etykietkę post-hc/screamo, ze względu na wokal Kuby, kojarzący mi się najmocniej chyba z darciem Jeremiego Bolma dla Touché Amoré, ale na tegorocznym s/t sprawa trochę się komplikuje. Zespołowi momentami najbliżej tu do grania po linii starego, dobrego Weezera, jak choćby w "Just A Shred" czy "Cool Kids" z wyciszoną zwrotką, w której na pierwszy plan wysuwa się bas, regularnie nawiedzany przez dzikie, gitarowe zrywy. Pomijając dwa krótsze, prawie instrumentalne utwory, które nie do końca do mnie przemawiają, jest to materiał niezwykle równy, pozbawiony wypełniaczy, więc "Goosebumps" – mój dzisiejszy faworyt, z najbardziej nośnym refrenem w dorobku zespołu, może jutro ustąpić miejsca choćby najdłuższemu w zestawie, przejmującemu "You". Mogę się mylić, ale w naszym kraju raczej nie łatwo znaleźć ostatnimi czasy wiele porządnych składów, traktujących gitary w podobny sposób. Tym bardziej warto się zapoznać. –S.Kuczok
W Krakowie, gdzie pcham to gówno od paru lat, można spotkać wielu muzykujących ludzi. Pod każdym krzaczkiem piosenka, wiadomo. Mimo to, poza projektami wychodzącymi ze Stajni Sobieski, nie udało mi się w tych latach namierzyć prawdziwie obiecujących rzeczy w żadnym stylu gitarowym. Spod powierzchni składów niezłych, których nazwy szybko zapominam, nagle wyskoczył projekt, o którym jeszcze wczoraj nie wiedziałem nic poza Bandcampem, do którego przedwczoraj na fejsie zalinkował kolega. Zajawiłem się w przysłowiowy chuj pierwszym z brzegu “Reminiscences”. W roku, w którym na sceny świata powracają zreaktywowani At The Drive-In, w mieście pojawia się Stay Nowhere, którego frontman dzieli z Cedrikiem Bixler-Zavalą podobne myślenie o ekspresji wokalnej. Akurat ten numer najbardziej przechyla się w stronę emo i skojarzył mi się również z niedawno przeze mnie przesłuchiwanymi La Dispute, ale też – żeby poszukać zacniejszych odniesień – Fugazi. “Undefined”, “Fragile” i “Decadent” są już mocno podkręcone dynamiką post hardcoru, lo-fi’ową surowością, jak również chwytliwą melodyjnością. Zamykające z kolei zestaw “Don’t Lie” jest krótką balladą z tłustym przesterem.
Co do faktografii, zasadniczo mamy do czynienia z duetem na gitarę i bas, wywodzącym się z punkowych składów Whale Heart Music i W Kilku Słowach. Do niejakich Emila i Dafiego na potrzeby zarejestrowania tej demówki dołączył żywy trzeci człowiek na perkusji. Zanosi się na to, że w bliższej przyszłości usłyszymy o nich coś więcej, choć niekoniecznie będzie to podążanie w kierunku obranym na [Demo] (2014). Majaczy to ciągle w oparach tajemnicy, niemniej warto się zainteresować. –Michał Hantke
Ależ Gwen mnie rozczarowała, normalnie "nie chce się wierzyć w głowie". Po bardzo fajnym "Make Me You" można było spodziewać się, że przynajmniej kilka indeksów utrzyma równie dobry poziom, ale niestety tylko nieliczne piosenki, jak na przykład opener "Misery", celujący wokalnie w Charli XCX, coś sobą prezentują. Pozostałe mogłyby męczyć się na plejlistach komercyjnych stacji radiowych poprzedniej dekady, jak reggae'owe "Where Would I Be?", albo męczyć się na współczesnych plejlistach, podpinając się pod majorlazerowe "klimaty", tak jak "Send Me A Picture", albo trapowe, jak "Asking 4 It" z Fettym. Takie rzeczy, jak dance-ballady bez krzty charakteru jak "Rare" pomijam. Generalna refleksja jest taka, że za mało tu popu w popie, a za dużo rozwlekłości i braku pomysłów. Czyli zawód, bo Gwen, co udowodniła nie raz, naprawdę stać na granie dobrego radiowego popu. Szkoda tylko, że tym razem zupełnie się nie udało. –T.Skowyra

Zdaje się, że w tym roku przypada 30-lecie DZIAŁALNOŚCI ARTYSTYCZNEJ Stephena Malkmusa, kolesia, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Ale na jego najnowszym albumie nagranym wspólnie z The Jicks w ogóle nie słychać żadnej spiny: to wciąż są inteligentne, melodyjne kawałki naznaczone songwriterskim piętnem byłego lidera Pavement. Czy są to naładowane akordami, gitarowe jamy ("Future Suite"), skręty w stronę Stonesów ("Bike Lane"), chodnikowe balladki ("Middle America"), auto-tune'owe igraszi ("Rattler") czy krautrockowy funk ("Kite"), zawsze udaje się zachować elegancję w poczynaniach i utrzymać wysoką formę, choć nadal dziwnie słucha mi się tych piosenek mając w pamięci zmaltretowane klasyki MACIERZYSTEJ FORMACJI Malkmusa. Bez względu na wszystko trzeba sprawdzić Sparkle Hard, albo przynajmniej warto sprawdzić. –T.Skowyra
Tak o płycie piszą jej autorzy: "metaphorical narrative of the life of a girl who ages slow as mountains". W rzeczywistości: czterdziestominutowy festiwal repetycyjnego minimalizmu, rozkładające się na dęciakach i skrzypcach dziedzictwo Arvo Pärta. Colin Stetson nie ima się projektów wątpliwej jakości już od ponad siedmiu lat, kiedy to ukazał światu pierwszą część świetnej trylogii New History Warfare, a Sarah Neufeld (związana z Arcade Fire) od pewnego czasu żyje z neopoważką w takiej symbiozie, że to prostu nie miało prawa nie wypalić. Never Were The Way She Was nagrano "na raz", w trakcie jednej sesji i zdecydowanie warto polecić ten krążek tym, którzy ubóstwiają nie nazbyt skomplikowaną, urzekającą nastrojowością polirytmię. –W.Tyczka
Kiedy prosiliśmy o prawdziwy brud ulic, dostaliśmy męczącego bułę Wileya. Gdy dzieło życia Ojca Chrzestnego grime'u konsystencją przypominało rozgotowaną na wodzie owsiankę, wtedy głodni szybkiego rapowania na jeszcze szybszych bitach, ostrzyliśmy zęby właśnie na Gang Signs & Prayer. Stormzy w tym roku miał o tyle łatwiej, że: a) rok temu jego spontany klikały się jak świeże bedoesy, więc środowiskowy marketing miał z głowy, b) chyba nikogo ten typ, oprócz 2-3 strzałów, tak naprawdę nie obchodził, stąd śmiało "mógł zaskoczyć". Finalnie raczej chwycił, dlatego nie doszukacie się na stronie czarnego pollice verso. Jest bezpieczny środek symbolizujący pewną wątpliwość co do słuszności skonstruowania takiego dychotomicznego tworu.
Być może jest to kwestia osobistych preferencji, bo zaraz jeden z drugim wynotuje, że przecież mogliśmy spodziewać się koegzystencji agresywnego grime'u (gang signs, c'nie) z ciapowatym r&b (prayer, c'nie), no ale boli fakt, że przy tak dopracowanej pod względem produkcji płycie, i przy raperze o niekwestionowanej sile deklamacji i delivery, finalnie przyszło nam obcować z półproduktem wkurwienia i chronicznego obniżenia nastroju. Południowi londyńczycy nie mają gorszych dni, a jeśli już chcą snuć opowieści z kozetki, to zmieniają ksywkę na Wczesny-The-Weeknd. I kontynent, przy okazji. –W.Tyczka
Lustwerk zawsze siekał wzorowy deep house, a dj mix 100% Galcher był jednym z najświeższych spojrzeń na przerzutą scenę tej klubowej niszy, gdyż oprócz klasycznego oldskulowego soundu kojarzonego z monofonicznymi analogami potrafił też zachwycić progresją w stronę zmarginalizowanego house rapu. Dziś Glacher połączył siły z Alvinem Aronsonem i sumptem swojego całkiem świeżego labelu wypuścił pozycję dużo bardziej "techno", niż moglibyśmy się po nim spodziewać. Studio OST to takie swobodne sprawozdanie z najntisowych trendów podszyte quasi-ambientowymi loopami (rzućcie uchem choćby na wyróżniające się "ITCZ" i "Speed City" czy dwuminutowe preludium), które dobrze "zdelayowane" i "zreverbowane" stworzyłby całkiem interesujące niezależne byty. Para producentów pływając na przecięciu gatunków, ale zachowując przy tym wszystkie przymioty wyróżniające ich solową twórczość, łączy laidbackowy medytacyjny charakter z parkietowym zacięciem i taka propozycja może znaleźć fanów nie tylko w osobach, które dały się Lustwerkowi i Aronsonowi oczarować już trzy lata temu. –W.Tyczka