Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Nie wiem, kim są Meernaa, ale słucham ich albumu już od jakiegoś czasu i bardzo mi się podoba. Dzieją się tu tak różne rzeczy, że trudno o jakąś jednoznaczną klasyfikację (ambient pop? art pop? art folk? chyba słuchali wczesnego Eno i solowego Sylviana). Często zderzają się ze sobą dwie przeciwstawne siły, np. ambientowy folk przechodzi w krautrock ("Black Diamond"), slowcore zderza się z hardrockowymi gitarami, a potem leci ambient ("Ridges"), a wszystko w niebanalnych aranżach. No i te bardziej piosenkowe numery też świetne: "Wells" (tutaj wyróżnię songwriting i jakąś dziwną zbieżność z refrenem "To Co Dobre" Kasi Kowalskiej), "Thinking Of You" (coś z Sade?), "Ready To Break" (wjazd Frippowskiej gitary tutaj + red. Chełmecki słyszy to tak: "Talk Talk circa Colour Of Spring napedzany funkowym/blue-eyedsoulowym paliwem"), "Better Part" (jakieś ballady w stylu Janet czy Pauli Abdul?) i closer zanużony w odmętach magii Bark Psychosis, tylko jakby więcej tu światła. Sprawdźcie. –T.Skowyra

Skoro wczoraj Francuzi zostali piłkarskim MAJSTREM, to może warto sprawdzić, co dzieje się u nich muzycznie w tym roku. Wybór padł na pochodzącą z Paryża Melody Prochet i jej album pod szyldem Melody's Echo Chamber. Dziewczyna wreszcie uporała się ze wszystkim i po produkowanym przez Kevina Parkera z Tame Impala debiucie (z którym, jak wiemy, była związana nie tylko zawodowo) wróciła z nowym materiałem. Bon Voyage znacznie różni się od poprzedniczki: to płyta surowsza, redukująca ilość pierwiastka dreamy (choć cały czas gdzieś się czai w głosie Melody), choć nadal mocno przywiązana do psychodelików, tu akurat do rocka z lat 60. i 70. I to się naprawdę sprawdziło, bo album nie brzmi jaka nachalna stylizacja bez pomysłu na piosenki, a raczej jak nagrana na wielkiej zajawce próba dialogu z pięknymi momentem w historii muzyki we współczesnym ujęciu. Sercem płyty jest dla mnie epicki psych-rock "Quand Les Larmes D'un Ange Font Danser La Neige", ale i Gainsbourgowskie "Visions Of Someone Special, On A Wall Of Reflections" (po długości tytułów już wiadomo, co tu jest grane) czy psych-popowa suita "Cross My Heart" w roli openera, to utwory przy których nie czułem straty czasu. A w skondensowanym "Breathe In, Breathe Out" na 0:27 zawsze słyszę zaśpiew Ariela z "Helen". No i fajnie. –T.Skowyra
Ja pieeeerdooooooole, jaka drętwa ta nowa Metallica. Trzeba zacząć od tego, że w ogóle trudno przesłuchać cały ten cały Hardwired... To Self-Destruct – po co nagrywać tak zupełnie pozbawione kreatywności, w opór schematyczne i zwyczajnie nudne płyty? Że niby riffy fajne? No dobra, przez 15 sekund każdego kawałka może i jest ok, ale czego mam słuchać przez pozostałe 75 minut? Że niby wciąż jest to słynne zaciąganie Heidfelda (jeeeeeheeeejaaaaaaa!!)? Nie no, daję sobie spokój, nic mądrego nie wymyślę jeśli chodzi o plusy tej totalnie zbędnej płyty. No i jeszcze koszmarna okładka, która już zapisała się w "historii Internetu". Prawie osiemdziesiąt minut beztreściowego, hardrockowego onanizmu to dla mnie zdecydowanie za dużo. –T.Skowyra
"Hi, how ya doin'? I'm Midas, I make music to speed down the highway to, late at night together with your main squeeze". Tak na swoim soundcloudowym profilu Midas Hutch wita swoich fanów, do których od niedawna również się zaliczam. Pod koniec października ukazała się pierwsza EP-ka producenta The High, na której zawarto 4 różne tracki z jednym wspólnym pierwiastkiem − w każdym zadomowiły się hooki i w każdym zamieszkał groove. W tytułowym Midas odświeża Off The Wall Jacko, "I'm Not The One" to klawiszowy cukiereczek dla wielbicieli filigranowej Ariany Grande, "Get Mine" to taniec w rytm modern funku i future disco, a na deser pojawia się "Another Man's House" − piosenka w tonie wyrafinowanych prince'owskich ballad, a jeśli nie czujecie tego porównania, to wyobraźcie sobie Teen Inc. w gustownych marynarkach na dancefloorze. I to tyle: 13 minut gładkiego, zaraźliwego popu dla każdego. −T.Skowyra
"Kolejny z watahy psych-popowców, tu w spokojnym, lounge’ującym sosie, z demarcowską chamberowością i wszędobylską harrisonowską gitką, jedna z lepszych tegorocznych płyt w tej niezwykle popularnej dziś, samozwańczej kategorii." – tak pisałem o zeszłorocznym Timeline w swoich notatkach do indie rekapitulacji, z której Alex Brettin – mastermind projektu – ostatecznie wyleciał na ostatniej prostej. I choć na Skiptracing Mild High Club nadal zdarza się unosić w przestrzeni ("¿Whodunit?"), to wątki psych schodzą tu na dalszy plan. W zamian dostajemy zamglony blend, który najłatwiej opisać wymieniając wybrane wątki z życia Brettina: jazzowe wykształcenie, znajomość z DeMarco i tysiące godzin spędzone z soft-rockowym dorobkiem lat 70. Bardzo przyjemne, sypialniane lo-fi ze śladami Steely Dan, George’a Harrisona, Beach Boys i losowych wątków południowoamerykańskich – to chyba wystarczająca rekomendacja by poświęcić pół godzinki? –W.Chełmecki
Za tym projektem stoi człowiek-orkiestra o nazwisku Zawiślak, który, jak się chwali w press kicie, wszystko robi sam, włącznie z odbieraniem telefonów. Zważywszy, że na skrzynkę przyszło mi 5 identycznych maili z prośbą o rzucenie uchem człowiek musi być bardzo zapracowany. Ale wcale mnie to nie wkurzyło, bo ta EP-ka przypomniała mi trochę początek ubiegłej dekady jak w modzie były różne sympatyczne bedroom popowe elektroniki i chętnie po nie sięgałem. I to jest coś takiego, tyle że bardzo wszechstronne i ogarnięte – od bjorkowych zaśpiewów i noworomantycznych melodii na dużej przestrzeni, poprzez przekwaszony pop oparty o klubowy bit z gatunku trochę Timberlake, trochę Tundra, po pościelowy dreamgaze. Nawet na ewidentne przymulenia trudno się wkurzać, skoro słucham i nie wiem czy to etno czy emo, czy Michael Bolton, czy mi zaraz Bono wejdzie z "With Or Without You" i nagle szlachetna trąbka ewokująca "Life’s A Bitch" – osobliwe ale fajne. –M.Zagroba
Kamil Zawiślak pojawił się u nas przy okazji EP-ki Five Contemporary Songs. A że małe wydawnictwo się nam spodobało, to postanowiłem sprawdzić, co dzieje się na debiucie. I nawet nie odstraszyła mnie nazwa Nextpop, choć nie ukrywam, że jakoś jej nie ufam i jakoś jej nie kocham. No ale jak się okazuje Wait For Us ma kilka niezłych punktów. Weźmy całkiem przytomny "Break The Silence" pokazujący, że Milky mógł natknąć się na Palę i coś z tego spotkania wynieść. "Hidden" mógł powstać w oparciu o inspirację Junior Boys z It's All True (myślę o końcówce "Banana Ripple") połączoną z minimal techno. Wreszcie rozciągnięte pady w "The Only Rule" lekko ewokują Jamesa Blake'a. Te trzy tracki zwróciły moją uwagę, reszta już niespecjalnie. W pozostałych indeksach zbyt mocno na jaw wychodzą songwriterskie słabości, których nie ukryła poprawna produkcja (tytułowy, "Enough" czy "Games"), albo po prostu nie są zbyt wyraźne, więc pełnią rolę wypełniaczy. Wait For Us jest zatem płytą bez znakomitych piosenek, trochę nierówną, ale nie najgorszą. Czyli nie jest tak źle, jak przecież mogłoby być. –T.Skowyra
Niech was nie zwiedzie refleksyjny opener: The Divine Feminie to album pełny popułudniowego chillu, ciągnący się leniwie, choć leniwie na innych zasadach niż znakomite The Sun’s Tirade Isaiaha Rashada. Mac Miller podczas krótkiej przerwy wydawniczej przeżył najwyraźniej duchowe oświecenie, bo niezależnie czy to medytacyjny, 8-minutowy tasiemiec DJ-a Dahi ("Cindarella"), post-gospelowy kolaż ("Stay"), czy opowieść życia losowej staruszki ("God Is Fair, Sexy Nasty"), z tracklisty sączy się festiwal pozytywnych wibracji, tak innych niż schizowe rozkminki o latającym ptaszku z Watching Movies…. Nie będę was okłamywał: w tym miesiącu pojawiło się kilka lepszych wydawnictw z kręgu hip-hopu i księstw przyległych, ale warto dać też szansę temu sympatycznemu białasowi o wiecznie zjaranych oczach – The Divine Feminie to bowiem doskonała odtrutka na wrześniowe, końcowoletnie zblazowanie. –W.Chełmecki

Ze wszystkimi midswestami jest taki problem, że te piosenki zawsze egzystują w pewien sposób w przeszłości. Trudno mi zdroworozsądkowo przetrawić powrót Americal Football, czy Sunny Day Real Estate, bo ciągle z tyłu głowy rezonuje nostalgia za flanelową koszulą z początku drugiego tysiąclecia. Pobrzmiewający w tekstach nastoletni paraliż analityczny również nie brzmi przekonująco, kiedy płynie on z ust czterdziestolatka. Dlatego też nie jestem w stanie popaść w skrajny hurraoptymizm. Chociaż, tak po prawdzie, powinienem. Zwłaszcza w przypadku doskonale rozpisanej "Aurory", która ewokuje najlepsze momenty Mineral w ogóle: bogate aranżacyjnie, pozbawione punkowych naleciałości przebijających się na studyjnym debiucie, słodko-gorzkie ballady. Z uroczo lamentującym Simpsonem, którego mruczana maniera nie zmieniła się na przestrzeni lat tak diametralnie, jak na przykład delivery Enigka. Efektu "wow" trudno z kolei uświadczyć w przypadku drugiej strony EP-ki. "Your Body Is the World" to generyczne indie, jakich trzecia fala popularności emo przyniosła już naście. Niemniej, kurczę, jest się z czego cieszyć – One Day When We Are Young to wciąż odpowiednio zbilansowana pożywka dla tęskniącego, fanowskiego serca. Prezent godny dwudziestopięciolecia. –W.Tyczka
Szczerze mówiąc, nie jestem metalowym specjalistą. Co prawda moja znajomość blacku daleko wykracza poza Deafheaven i dwa kawałki Burzum, ale liczba płyt z tego gatunku, które rocznie obczajam daleka jest od biblijnej liczby bestii. Zespół ten sprawdziłem stosunkowo niedawno, zachęcony różnymi opiniami w Internecie. Wprawdzie płyta jest z lutego, ale na dobre płyty nigdy nie jest za późno, a jesienna aura tylko sprzyja chłonięciu takiej muzyki. Misþyrming to projekt dwóch gości (obecnie skład jest poszerzony z racji koncertów) z Islandii, gdzie rola jednego z nich ogranicza się do tłuczenia w bębny. Nie jest to żaden hipster metal, ani teologiczno-awangardowe granie spod znaku Deathspell Omega. Pieśni Ognia I Chaosu (tak Google Translate tłumaczy tytuł) to zwarta porcja kreatywnego i ciekawego, ale jednak stricte blackowego napierdalania. Utwory nie są na jedno kopyto, riffy są rozpoznawalne, a całość trzyma klimat inny i ciekawszy niż sesja RPG w piwnicy. Jeśli nie macie problemu z szatanem, to polecam gorąco, bo być może to już teraz najlepsza kuc-muza, jaka ukaże się w tym roku –A.Barszczak