Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Lubię, jak artyści od razu przechodzą do konkretów. Potrzebujecie płyty, dzięki której wasz wewnętrzny geek rozbudzi się i zawładnie parkietem? Czwórka dziwaków z Antypodów właśnie taką oferuje. Confidence Man to poniekąd supergrupa, a zarazem zlepka byłych członków psych-rockowych zespołów, którzy ewidentnie nasłuchali się za dużo Deee-Lite i Primal Scream. Janet Planet i Sugar Bones (ciekawe pseudonimy, choć nic nie przebije takiego Jungle DJ Towa Towa) rezygnują z przydługich jamów na rzecz słodkiego, rześkiego i nieco głupiutkiego dance-popu. To całkiem niesamowite, w jaki sposób muzyka Confidence Man jest zarazem esencją "nerdostwa", a jednak estetycznie mieści się w granicach szeroko pojętego "coolness". Utwory są pełne wyrazistych linii basowych i słonecznych, syntezatorowych melodii, których barwa przypomina gry wideo z lat 90. Co z tego, że album jest zróżnicowany pod względem dynamiki i tempa. I tak będziecie odnosili wrażenie, że słuchacie I'm Too Sexy Right Said Fred, zmiętolonego na każdy możliwy sposób. Na pewno nie ma co traktować Confidence Man zbyt poważnie. Wszakże każde pokolenie ma swoją Aquę i Vengaboysów. –A.Kiepuszewski
Agresywna matma niewielkich wycinków z najnowszej dyskografii La Dispute, trzy riffy Dylana Baldiego, hymniczny poptymizm Touché Amoré, końcówka "Satellite" niedocenionych Loma Prieta, "art-brutowy" projekt Shizune, 30 sekund "Pilori" Birds in Row oraz wykrzyczane "Must Be Nice" nieodżałowanych wirtuozów Comadre. To moje core'owe granie po roku 2010, czyli dźwięk momentów i triumf skrajnie wyszczuplonych wyimków. I choć nie tak łatwo wyobrazić sobie osadzenie w ryzach tej estetyki twórczości Converge, to właśnie album The Dusk In Us uderza w znacznie bardziej "eksperymentatorsko-punkowe" tony, niż pierwotnie mogłoby się nam wydawać. Weźmy na przykład tytułowy utwór z tegorocznego wydawnictwa – swobodna wariacja na temat kanonicznych liści Unwound w świecie okrutnego dysonansu. Tekściarz zespołu, Jacob Bannon, przekraczając czterdziestkę opuszcza gardę i jego nonkonformizm nie przybiera tak radykalnych, jak kiedyś, form, a mimo to nokautuje (w wykrzykiwanych strofach) emocjonalnym delivery na poziomie słynnego Jane Doe. Gitarzysta nie z tej planety, Kurt Ballou, przypieczętowuje swoją produkcyjną sprawność ukazując w pełni, że na scenie tak mocno zapatrzonej w retro-najntisowy kanon, gdzie dominuje niezdrowe wyrobnictwo Albiniego, wciąż można kreować brzmienie może nie silnie futurystyczne, ale zdecydowanie odbiegające od powszechnie przyjętych standardów. Dzisiejsze Converge to metalcore przewietrzony – w żaden sposób niespłycający oddechu. Dowód na to, że ich "Coral Blue" to nie był jednorazowym wyskokiem. The Dusk In Us wydaje się więc być najrówniejszym, najbardziej przebojowym i konstrukcyjnie najdziwaczniejszym tworem zarówno Converge (od czasów You Fail Me), jak i całej "cięższej" gitarowej muzyki głównego nurtu ostatnich pięciu lat. To tytuł, który będziemy cytować nie tylko w listach rocznych, ale kto wie, czy nawet nie w podsumowaniach perkusyjno-gitarowych ekscesów tej dekady. –W.Tyczka
Corbin Smidzik ma mniej więcej tyle samo lat, ile Marco Asensio, Ousmane Dembele oraz Gabriel Jesus, natomiast sytuacja związana z jego debiutanckim długograjem wprawia mnie trochę w zakłopotanie, gdyż zupełnie się nie spodziewałem, że tak młody koleś jest w stanie nagrać debiut o tak znacznym potencjale. W każdym razie, Corbin to żaden no-name, ponieważ od kilku lat pracował na fejm i kasę pod takimi pseudonimami, jak chociażby Lil Spook oraz Spooky Black oraz w duecie z Bobby Raps. Zresztą w latach 2013-2015 jego utwory zdążyły wykręcić parę milionów odsłon w różnych serwisach rozpowszechniających muzykę, więc można mówić o pewnym sukcesie, zwłaszcza, że Smidzik uczęszczał wówczas do wczesnej licbazy. No nic, na Mourn nie ma już rapsów, za to jest, nazwijmy to, emo-noir-r&b i z mojej perspektywy ten wymyślony naprędce termin pozwala ułożyć sobie w głowie pewien obraz Mourn. Zaręczam, że na debiucie Smidzika nie jest aż tak żałobnie, jak na płytach Lisy Germano czy Red House Painters, ale odpowiadający za tę płytę pod kątem produkcji D33J oraz Shlohmo dwoją się i troją, żeby utrzymać całość w minimalistycznym, wysuszonym i nieco neurotycznym anturażu. Wielu krytyków na Mourn sugeruje spotkanie Young Leana z Kingiem Krule, natomiast dla mnie Corbin na Mourn brzmi niczym zrezygnowany Better Person, w dodatku mający tendencję do emocjonalnego "strzępienia ryja" na wzór śpiewaków z post-hardcore'owych kapel. I tak zupełnie szczerze: mój podziw budzi bardziej przepracowanie pewnej stylistyki, którą ciężko jest zestawić z czymkolwiek (vide chociażby debiut How To Dress Well) niż stricte muzyczna jakość materiału. Na przyszłość oczekiwałbym więcej kompozycyjnej nieprzewidywalności i "wielkiego hooka", choć trzeba przyznać, że "Giving Up", "Revenge Song" oraz "Ice Boy" to znakomite numery. Tak czy owak, stawiam dość wyraźny plus. –J.Marczuk
Najnowszy nabytek legendarnej wytwórni Flying Nun (co ciekawe, pierwszy w katalogu spoza Nowej Zelandii), na swoim sofomorze pozostawia pewien niedosyt – momenty urzekające pasją świeżego, nastoletniego twee mieszają się z piłowaniem podobnych do siebie schematów w odcieniu łagodnego riot grrrl na słodkawym spodzie posmarowanym hojną warstwą reverbu.
"Może jestem nienormalny, za krótko byłem w wojsku", ale pomimo wszystkich wad, trochę wciągają mnie te słoneczne, surfujące gitary i melodyka bliska Aislers Set czy Alvvays. Eh, czuć powoli powiewy wiosny, co oznacza, że słabość do banalnego, niezobowiązującego grania będzie się u mnie nasilać. Po dużych wahaniach, ale bez złudzeń i kredytów zaufania, daję wymęczony WIOSŁOWANIEM kciuk w górę. –J.Bugdol
Kara-Lis Coverdale to Kanadyjka komponująca modern-klasykę obłożoną najróżniejszymi elektronicznymi przypisami. Działa w muzycznej niszy wypuszczając limitowane wydawnictwa, nic więc dziwnego, że nie bryluje w mediach i nie cieszy się popularnością. Ale moim zdaniem warto przyjrzeć się dokładniej jej ostatniej kompozycji. Grafts to nagrana dla Boomkat, ponad dwudziestominutowa mikro-suita mieszcząca w sobie kilka segmentów zespolonych w spójną całość. Brzmi to jak obszerne promo solidnego longplaya, ale w ciągu tych 20 minut postawiono wyłącznie na treść. I tak Kara-Lis zmieściła w jednym naczyniu praktyki Ovala, chłodną proto-elektronikę z przedziału Else Marie Pade, ozdobiony ślicznymi ornamentami minimalizm à la Glass, siateczkowe podmuchy Maxa Richtera czy wreszcie wyciszający ambient zapewniający ukojenie w finale. We wszystkich fragmenty da się wyczuć czuwającą kompozytorkę, której udało się stworzyć coś nie tylko formalnie inteligentnego, ale zwyczajnie urokliwego. –T.Skowyra
Teraz, gdy muzyka popularna stała się platformą do głoszenia wyższych idei, Elysia Crampton czuje się jak ryba w wodzie. Z godną podziwu gracją żongluje odniesieniami do patriotyzmu, rasizmu i seksualności. Nie są to jednak głęboko przemyślane manifesty, a raczej krzykliwe hasła przemaglowane przez wrażliwość widza MTV. Ideologiczny chaos podkreśla intertekstualność utworów, będących pynchonowskim zlepkiem wszystkich skarbów popkultury. Niestety, post-postmodernizm nie wypada zbyt dobrze jako narzędzie propagujące społeczną rewolucję. Być może w tym szaleństwie jest jakaś metoda, ale ja jej nie dostrzegam. –Ł.Krajnik
Na facebookowym profilu grupy Crying dowiecie się, że grają "bubblegum cyberpunk / shred pop / easy metal" i to w pewnym sensie oddaje, co Amerykanie robią na swoim debiutanckim longplayu. A konkretniej – naciągają bańkę ram gatunkowych do granic możliwości. Power pop, chiptune, dream pop, wstawki z jakiegoś chorego proga, metalowe szarże, ejtisy, najntisy, tu jest wszystko, aż głupio wymieniać. Jednocześnie Beyond The Fleeting Gales to płyta wściekle popowa, gdzie wszystkie stylistyczne misz-masze podporządkowane są głębokiemu przywiązaniu do melodii. Wyobraźcie sobie chwytliwy mix J-popu, Marnie Stern, Fleetwood Mac circa Tango i We Versus The Shark, wyobraźcie sobie kilka innych egzotycznych połączeń. Jest spora szansa, że na tej płycie to usłyszycie. –W.Chełmecki
Nowe otwarcie Crystal Castles nie wypada zbyt przekonująco. Gdy dwa lata temu Alice Glass w niezbyt przyjemnych okolicznościach opuszczała formację, Ethan Kath robił wszystko, żeby umniejszyć jej rolę w projekcie. Na najnowszym albumie grupy Kath dwoi się i troi, by po raz kolejny udowodnić bez kogo tak naprawdę CC nie istnieje. Na dobry początek sampluje żeński chór coverujący ten numer, serio, a dalej parokrotnie próbuje rzucić cloudowo-trapowym podkładem. Raz przynosi to lepszy skutek, jak w "Chloroform", który lepiej sprawdziłby się z nawijką jakiegoś newschoolowego MC, raz gorszy, jak w przypadku topornego "Sadist". Wśród paru nieznośnych, electro-pixies'owych ataków w stylu "Fleece" czy obowiązkowym, bezsensownym noise-rzygu "Teach Her How To Hunt", o dziwo udało się przemycić parę niebrzydkich fragmentów ze wspomnianym "Chloroform" i rave'owym "Enth" na czele. Odejście Glass nic więc nie zmieniło, CC dalej dostarczają przeciętnych krążków z rzadkimi przebłyskami świadomości. –S.Kuczok
Czy kolesie z Culture Culture (głupia nazwa) czytają Porcys? Toro Y Moi, Washed Out, Neon Indian, Baxter, Ice Choir, Prefab Sprout, Scritti Politti, Pet Shop Boys, Panda People, Tigercity, Friendly Fires, Changes, Diogenes Club – takie nazwy chodzą po głowie, gdy słucha się ich drugiej w karierze EP-ki JX-3Please. Wywodzący się z Atlanty band w przeciągu pięciu tracków zyskał u mnie spoooore propsy, bo właściwie żaden z kawałków nie jest słaby, a nawet jest tak dobrze, że trudno wybrać najlepszy z nich. Mamy tu skąpany w chillwave'owym sosie, zgrabny synth-pop z całą gwardią catchy melodyjek, stadionowych refrenów i nieźle wykombinowanych mostków.
Dlatego na zachętę zarzucę moim top 3, bo i tak trzeba posłuchać całość (dla mnie chyba jednak lista roku): 3) stąpający po krokach poczynionych przez Greene'a w "Feel It All Around", doprawiony wirującymi synthami "RGB" 2) będący na tropie new-popu Scritti Politti, sensacyjne przecięty schodkowym mostkiem "Ashton Kutcher, Come Back" 1) od pierwszego akordu "1138" wiadomo, że w sercu Culture Culture jest naprawdę dużo miejsca dla Paddy'ego, no i jaka wyjebana eskalacja w mostku pod koniec! –T.Skowyra

Current 93 wracają z twórczego impasu, wydając swój najlepszy materiał niewiadomoodkiedy. Tibet i spółka, mimo że przez lata flirtowali z mnogością podgatunków szeroko pojętej "awangardy", zawsze strefę komfortu odnajdywali właśnie w zawartym na tym krążku oszczędnym neofolku. The Light Is Leaving Us All odtwarza urodzajny dla formacji początek lat dziewięćdziesiątych, okraszając cudownie przerysowaną poezję śpiewaną, apokaliptycznym ogniskowym graniem. Komiksowy gnostycyzm brytyjskiego barda w końcu odzyskał dawny blask, za którym tęskniło wszystkich pięciu fanów C93 A.D. 2018. Czerwiec już dawno umarł, ale Dawid jeszcze oddycha. –Ł.Krajnik