Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Gwizada Clamsa Casino zgasła niemal tak szybko jak zabłysła. Człowiek instytucja, jeszcze kilka lat temu najgorętszy beatmaker, człowiek współodpowiedzialny za sukces Lila B czy A$AP Rocky'ego, ojciec chrzestny całego cloud rapu po wielu latach wydaje w końcu pełnoprawny album. I co? Lipa. 32 Levels to tak zwany album producencki – jeden człowiek odpowiedzialny za warstwę muzyczną i tabun towarzyszących mu gości. Ani trochę nie zaskoczyło mnie, że dwa najlepsze kawałki, jedyne naprawdę mocne strzały w zestawie, w gościnnych występach prezentują nam wspomnianego już wcześniej Pretty Flacko oraz Vince'a Staplesa, którego Summertime '06 dało nadzieję prawdziwy powrót Clamsa do formy ("Norf Norf" anyone?). Żeby nie było nieporozumień – reszta nie jest jakoś specjalnie zła (no może poza "Ghost In A Kiss"), ale dosyć miałka i nudna, często brzmiąca jak jakiś niezbyt porywający naśladowca producenta z New Jersey. Rzecz tylko dla najbardziej oddanych fanów – choć oni poczują się rozczarowani, cała reszta może sobie odpuścić album i sprawdzić tylko "All Nite", wraz z jego ślicznym teledyskiem. –A.Barszczak
No i mamy kolejny dowód na to, że twórczość Clamsa Casino najlepiej sprawdza się właśnie w formie czysto instrumentalnej. Eteryczne brzmienia fundowane przez najmodniejszego producenta 2011 roku lśnią pełnym blaskiem wtedy, gdy nie zagłuszają ich zwrotki łapczywie przeżuwających scenerię MCs. Osamotnione podkłady hipnotyzują swoim sennym tempem i wkraczają w mistyczne rejony abstrakcji, stanowiące przeciwwagę dla dosłowności typowego, soundcloudowego hip-hopu. Autor 32 Levels to już nie tylko zdolny pasjonat, a profesjonalista z krwi i kości. Ta niegdyś pół-amatorska zabawa w cloud rap doprowadziła do wyników, których nie da się traktować z przymrużeniem oka. Szacun, Clams! –Ł.Krajnik
Post-scriptum do świetnego zeszłorocznego longplaya My Skeleton. Tym razem Stuart Turner porzuca orkiestracje i nieco odseparowuje się od wątków poważkowych czy "post-muzycznych", podróżując szlakami wyznaczonymi przez elektronicznych herosów. Bo weźmy otwierający EP-kę "Traumzeuge" i od razu słychać Fenneszowski sposób obróbki muzycznej tkanki, choć Claude Speeed pod koniec doczepia do tej wiązki baśniową wokalizę skrytą w niebiańskich oparach dźwięku. Z kolei "Dr. Liz Wilson" czy "Fret" to referencja w kierunku Tima Heckera i jego lodowatych, syntezatorowych wędrówek. A wieńczący Sun Czar Temple "R U Sorry?" to pejzaż namalowany podobnymi dźwiękowymi farbami do tych, których używali Boards Of Canada na Tomorrow's Harvest (choć pod koniec znowu odzywa się Heckerowska maniera). Oczywiście, nie chcę tu wykazać, że Turner nie posiada własnego idiomu, bo choć widać, że odbiera sygnały od swoich wybitnych poprzedników, to widać również, że potrafi z tego korzystać, kreując własną soniczną powierzchnię, w którą z łatwością można wsiąknąć. –T.Skowyra

Świetną "Afrike" większość pewnie kojarzy. Jak nie, to co tu, gamonie, jeszcze robicie. Jeżeli liczyliście na więcej przeraźliwie chwytliwych refrenów, to dobrze myśleliście. Pokładane w power popowym singlu oczekiwania zostają spełnione. A zamiast serii ugrzecznionych indie popowych pioseneczek, chłopaki nie boją się grać przesadą i dźwiękową nadreprezentacją, wspomagając te głębokie bębny, syntezatory i saksofon, myślą kogoś, kto bardzo radykalnie musiał katować Causers Of This ("Replica", czy też zmysłowe "Caile"). Oczywiście tylko brzmieniowo – jakiś szczególnych zaskoczeń i zabaw formą tutaj nie uświadczycie. Bo w sumie po co, gdy te świetne kawałki zanurzone w balearyczno-chillwave'owym sosie smakują tak dobrze (pozbawione niestety tej przebojowości singla). W piłce padło odwołanie do CoT. Chyba powinno Wam to wystarczyć do rekomendacji. –M.Kołaczyk
Tworzenie mash-upów, które brzmią dokładnie tak, jakby na jednym odtwarzaczu puszczo jednocześnie dwie niezależne i niezwiązane ze sobą ścieżki powinno być surowo zakazane. Melanż coltrane’owskiego saksofonu z dronowymi pasażami składu O’Malleya musi stać się czymś więcej niż ciekawostką – to powinno być spójne, przystawać do siebie nawzajem na całej rozciągłości, a nie tylko w jednym, zaskakujący dobrze zestawionym "Peace For Bathory Erzebet” (Bohren sięgający wyobraźnią dalej niż wyimaginowane soundtracki do neo-noir movies). Pożywka dla melomanów kochających egzotyczne konfiguracje figurujące na okładce albumu, ale nic poza tym. A jeśli chodzi o solidny mash-up artystów z dwóch zupełnie różnych muzycznych światów, to odsyłam do wzorowego Aphex Swift z poprzedniego roku. –W.Tyczka

Zacznę od tego, że darzę Coals ogromną sympatią i z początku bałam się, że nie będę obiektywna. Na szczęście Piernikowski – powiedzmy to na głos – brzmi tu jak Barney, ten kolega Freda Flintstone'a. Wiem, że tak miało być, dlatego mnie to martwi. Wsłuchując się w dorobek zespołu, można odnieść wrażenie, że "Entele Pentele", poza elementem komicznym, wypada tendencyjnie. Reszta EP-ki jest relatywnie spoko. Oniryczny podkład z prowadzoną przez jego mgliste kłęby schulzowską wizją, splot wokalnych kontrastów, zapewniają "Satynie" miano hajlajtu Klanu. Dalej schafter, który skarży się, że "w klubach nie grają już Bee Gees" i choć nie jestem pewna, czy schafti miał okazję się o tym przekonać na dyskotece dla dorosłych, jak zawsze robię mu chórki, bo wszystko płynie tu leciutko leciuteńko. Na deser "Planety" z refrenem typu catchy na całkiem ciekawym, zróżnicowanym bicie Kubiego i – co najważniejsze – z Bellą Ćwir, mówiącą mi, że nikt do mnie nie zadzwoni, gdzie ja mogę tylko powtarzać w transie "tak tak, masz rację". Jako apologetka zespołu Coals pragnę zakrzyknąć: Własna estetyka! Niepowtarzalni! Na chuj ten Piernikowski! –N.Jałmużna


–M.Kołaczyk
Shoegaze'owy zespół z Chile, debiutujący bardzo obiecującym materiałem, utrzymanym w dość klasycznej konwencji. Powykrzywiane, kwaśne riffy w ciekawy sposób korelują z surowymi, post-punkowymi strukturami rytmicznymi; ładne, eteryczne melodie dryfują pomiędzy słodyczą Cocteau Twins z czasów Heaven or Las Vegas i gotycyzmem tego samego zespołu z okolic Garlands. Chociaż miejscami jest to granie bardzo "przez kalkę", to cechą odróżniającą Coloresantos od wielu innych wykonawców bawiących się w shoegaze w dzisiejszych czasach, jest godna pochwały dbałość o kompozycje, skutkująca niezaprzeczalną przebojowością tego materiału. Piosenki są ważniejsze od "klimaciku" i nie odnoszę wrażenia, żeby ktoś, kto nie ma zbyt wiele do powiedzenia, chował się za toną efektów i próbował mnie zahipnotyzować samym brzmieniem. Ten materiał sprawdziłby się także w surowszej odsłonie i dlatego polecam posłuchać Tercer Paisaje, jeśli macie ochotę na shoegaze w 2017 roku. Ja, w każdym razie, na takie granie zawsze mam ochotę. –P.Gołąb
Comoc to prawdopodobnie największy krejzol w ekipie Polish Juke. Action Canceled (EP) i "Lama (Family Feud)" są tego mocnymi dowodami – raz dostajemy po głowie rytmem i brzmieniem, a raz jukowym vaporwavem nawiązującym do polskiego mema ze Strasburgerem. Fuel jest drugą (pod tym pseudonimem) EP-ką Comoca w tym roku i prezentuje nabieranie sił po całym dniu biegania z nożyczkami. Chcecie posłuchać jak szajbus odpoczywa? Sprawdźcie Fuel (EP). -R.Gawroński
"Confetti to przestrzenne dźwięki i krótkie historie o otaczającej nas codzienności. Cztery różne osobowości, cztery różne spojrzenia na muzykę i mnóstwo pomysłów stanowi odzwierciedlenie nazwy zespołu" – jakkolwiek miałko i oklepanie nie brzmiałby ten opis grupy na bandcampie, wygląda na to, że w stolicy powstał zupełnie nowy zespół, który celnie trafia na listę rodzimych wykonawców gitarowego popu. Czy ktoś wie, co się dzieje z Crab Invasion? Czekam i czekam na nowy materiał i nic, ale w sumie taki "Lunatyk", może być całkiem niezłym substytutem Crabów z czasów Extend Your Life (w dodatku w polskojęzycznej odsłonie). Poza "Lunatykiem" na EP-ce znajdziemy tylko dwa inne utwory, czyli "Przyjdzie Taki Dzień", gdzie mówiąc w skrócie panowie zdradzają chęć "żeby każdy na juwenaliach ich znał, żeby małolatki krzyczały łaaał" i "Nuda", którą poza tekstem wyraża tykająca gitara i ogólny brak szczególnego pośpiechu. Pierwsze wydawnictwo Confetti pozostawia pozytywny niedosyt, bo po zaledwie trzech utworach ma się ochotę na więcej, a widać, że Warszawiacy mają szansę zaskoczyć nas swoim Terroromansem, czego oczywiście im życzę. –A.Kasprzycki