Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Słyszycie, słyszycie to? Słyszycie? To dźwięk odrąbywanego maczetą kontekstu – gameplay'ów z Minecrafta, mercedesów i swaggerskich odpałów. A chce ktoś usłyszeć dźwięk tego, gdzie ten kontekst sobie wkładam? Chcecie, CHCECIE? A szkoda... Dobra, jeżeli mamy już za sobą cięższą/mniej zjadliwą połowę rozgryzania "Diamentów", w końcu możemy migiem przejść do czystej treści: do bardzo przyzwoitego kawałka. Dlaczego takiego? Bo po pierwsze stworzony przez CashmoneyaAP generyczny bit wymiata, a po drugie i tak wszyscy czekają na wjazd zmanierowanej charyzmy Bedoesa, który w ostateczności dźwiga wokalnie ten track na barkach jak Atlas (wiem, słabe porównanie). Nawet Multiego można bronić za całą melodyczność nadającą mu zarys sensu bycia gospodarzem własnego kawałka. Olewając przy tym jego grzech wątpliwej dykcji – bo z jednej strony fajnie, że ktoś pomyślał i są napisy po polsku do tego, co gościu nawija, z drugiej strony – biorąc pod uwagę teksty – niefajnie, że ktoś nie pomyślał i są napisy po polsku do tego, co gość nawija. I tak, doskonale wiem, że ludziom pękają miednice od informacji o tym, kto i w jaki sposób pcha się do tej "gry", i to nie tylko z powodu youtube'owej przeszłości. Ale chłopcy, dajcie sobie na wstrzymanie – świat się zmienia, a gospodarka oparta na blogerkach modowych i rapie youtuberów to świetlana przyszłość, w której kraj będzie rósł w siłę, a ludzie żyli dostatnie (no i gospodarkę można jeszcze oprzeć na portalach o muzyce niezależnej #autopromocja). −M.Kołaczyk
Astrid Smeplass to młodziutka (pod koniec października skończy 18 lat), operująca trochę zaspanym wokalem norweska PIOSENKARKA, która ma wszelkie zadatki na to, aby rozbić bank mainstreamowego popu. Jak dotąd jej największym hiciorem jest singiel "Hurts So Good", choć nie zamierzam ukrywać, że większe wrażenie w skromniutkiej dyskografii Astrid robi na mnie wydany na tegorocznej EP-ce Party's Over kawałek "Such A Boy". Trochę niepozorny, trochę bezczelny (zaczyna się słowami "Say you need more space / What are you, an astronaut?") electro-popowy break-up song (no, powiedzmy), pływający w głębokiej kałuży melancholii. A skrywa w sobie zaskakująco chwytliwe momenty z ozdobionym pulsującymi klawiszami prechorusem na 0:51 oraz refrenem obklejonym całą armią śmiechowego plumkania z krainy egzotycznego EDM-u. Ale podczas ripitowania zastanawiam się, ile ten kawałek ma refrenów, bo czasem mam wrażenie, że 2 albo 3. Natomiast Wojtek widzi w tym norweską odpowiedź na "Piątek" Lanberry, więc mi pozostaje się tylko z tym zgodzić i znowu odpalić hook: "You say you want a breeeeeak, so we breeeeeak up..." –T.Skowyra
Po nieco rozczarowującym Planetarium za parę dni otrzymamy Greatest Gift, czyli składak z remiksami i odrzutami z sesji Carrie & Lowell. Co ciekawe, utwór promujący to wydawnictwo brzmi, jakby stał gdzieś pomiędzy ostatnimi płytami amerykańskiego songwritera. Folkowa plecionka i osobisty wymiar tekstu przypominają solowy krążek z 2015 roku, ale pompatyczne outro wprost odsyła do dzieła nagranego razem z Dessnerem, Muhlym i McAlisterem. Więc może warto spojrzeć inaczej: "Wallowa Lake Monster" bez problemu mogłoby się znaleźć na Age Of Adz – każdy wielbiciel tej pozycji powinien być usatysfakcjonowany. I jeszcze coś o tekście: to, w jaki sposób Sufjan łączy "bestiariusz" z wersami pokroju "and like the cedar waxwing, she was drunk all day" przypomina, że jest jednym z najlepszych ludzi na tej planecie. –P.Wycisło
Nowy album Johna Musa zbliża się WIELKIMI KROKAMI, a "Teenage Witch" to już prawdopodobnie ostatnie zapowiedź tego wyczekiwanego longplaya. Tak się składa, że to jak na razie mój ulubiony ujawniony fragment Screen Memories: sekcja rytmiczna (zwłaszcza bas) kojarzą mi się z Young Marble Giants, trochę cukierkowe, synthowe zawijasy to wizytówka glo-fi'owego popu spod znaku Ariela Pinka, no i ten niski tembr głosu wyśpiewujący posągowo: "Teenage Witch!". Raptem 2 minuty treściwego, klawiszowego grania świetnie nastrajającego przed nowym albumem, który już pod koniec października wpadnie do naszych streamów. Nic tylko czekać. –T.Skowyra
Najnowszy singiel norweskiego duetu przypomina najlepsze opowiadania Raymonda Carvera, który do przeprowadzenia emocjonalnej wiwisekcji potrzebował zaledwie kilku skromnych paragrafów. "No Harm" to mini-arcydzieło formalnego minimalizmu, bezlitośnie wrzynającego się pod paznokcie. Ten skromnie zaaranżowany kawałek sypialnianego r&b smakuje jak nocne, intymne wyznanie, wyzwalające kłopotliwe uczucie dyskomfortu. W ciągu zaledwie kilku minut pociągająca tajemniczość skrywanego sekretu płynnie przechodzi w niepokój spowodowany poznaniem prawdy. Co więcej, pamiętne słowa osobliwej spowiedzi obiecują regularne wizyty podczas głuchych nocy, pachnących zimnym potem oraz niebezpieczną introspekcją. – Ł.Krajnik
Jeśli ktoś nie kojarzy miejszkającej w Seulu Yaeji to przypominam, że w tym roku wydała przyjemną EP-kę, na której bawiła się w przestrzenne, trochę rozmarzone r&b. Tymczasem Kathy Lee powoli zbliża się do wypuszczenia czegoś nowego – przynajmniej tak odczytuję wypuszczanie kolejnych piosenek. Co więcej, "Drink I'm Sippin On" to numer z bardziej konkretnymi rysami (jakby naszkicowane ołówkiem, znane songi z EP-ki zostały podkolorowane flamastrami), które zostały przeniesione do trapowego uniwersum kolorowych drinków. Z tym zastrzeżeniem, że obok nieco oszczędnej produkcji nadal wszystko obraca się wokół chwytliwego refrenu wklejonego w dream-bassową metropolię dźwięków sączących się nocą. Czego chcieć więcej? A można sobie jeszcze obejrzeć klip całkiem nieźle oddający feeling singla. –T.Skowyra
W najnowszej reklamie Reeboka Otsochodzi łączy siły z człowiekiem, który żegnał się z rapem więcej razy niż Arsene Wenger z Ligą Mistrzów w 1/8 finału i w końcu – niczym Ola z Kasią – staje się retro. "Szacunek Za Klasyk" miał być w zamierzeniu portalem do lat 90., stąd właśnie obecność Pelsona, migające w teledysku Polonezy i przymglony, boombapowy bit. Bit – dodajmy – bardzo przyzwoity; tym bardziej dziwi więc, że na nawijkę świetnie odnajdującego się przecież na tak ospałych podkładach Janka pozostaję tym razem zupełnie obojętny. Brakuje tu jakichś zapamiętywalnych panczów, a doklejoną na finiszu puentę trudno nazwać refrenem. Nie ma więc niczego, co po odsłuchu choć na chwilę pozostaje w głowie, a sam klimat hołdu dla klasyki to niestety za mało na kciuk w górę, choć rozumiem, że takie akcje mogą się podobać. −W.Chełmecki
Choć do ostatnich poczynań Björk mam stosunek raczej letni, to kolejny rozdział jej współpracy z Arcą jest wystarczającą rekomendacją by sprawdzić zapowiadaną na listopad Utopię. "The Gate" zaczyna się baśniowym, elektronicznie zdeformowanym folkiem, który przywołuje z powrotem dzikie, nieznane, być może nigdy niewypowiedziane echa. Surowa, islandzka ziemia obserwowana z lotu ptaka przez okulary 3D, z czasem nabiera żywszych barw – brąz, szarość, żółtawa zieleń stają się bardziej wyraziste i spektakularne, jakby mało było zachwytów nad majestatycznymi krajobrazami wyspy, choć to zachwyty raczej z kategorii "mono no aware". Zbolały wokal Björk ma dużo miejsca na ekspresję – Arca kreśli dość oszczędne, amorficzne pejzaże, które stopniowo upiększa synthowymi kanonadami i właśnie w tych momentach tkwi największa siła "The Gate". "Typowa, późna Björk?" Znów na delikatny plus. –J.Bugdol
319, projekt Butlera z Shabazz Palaces oraz Daniela Lopatina, brzmi zupełnie tak, jak Kode9 i Spaceape nowej, innej dekady. Tam: dubowa czerń i melorecytacja, tu: powykręcana, organiczna, wyimkocentryczna OPN-owszczyzna na rapie. Niby nic odkrywczego – Dean Blunt w masie swoich projektów przygotowywał nas do tego typu outsiderskiej jazdy w stylu post-warp'owego wersyfikowania GAIKI po dzbanku melisy, niemniej wierzę, że to 319 wreszcie ustali jakiś quasi-kanon (jeszcze nie) gatunku. Jak tylko zdobędzie się na odwagę i wyjdzie ze swojej strefy komfortu. "Who the best, who so fresh?" – na ten moment może i zgoda, ale i tak wszyscy czekamy na revival powoli wracającego do łask jungle (koniecznie) ze zdolnym MC. Tam szukajmy rewolucji, tutaj oddajmy się kontemplacji. –W.Tyczka
Parafrazując klasyka – ten projekt zaciekawił mnie już na wysokości "Włoskiej Roboty", a teraz ma moją pełną uwagę. "Gazza" to nostalgiczna podróż do czasów młodości dla każdego dobrego "chłopaka z podwórka". Dla mniej piłkarskich – Gazza, czyli Paul Gascoigne, to jeden z najwybitniejszych piłkarzy 90s, którego pewnie byście lepiej kojarzyli gdyby nie to, że bardziej od piłki lubił wódeczkę. Ja to szanuję, ale jeszcze bardziej doceniam zajebiste linijki ("Mam flotę jakbym był Magellanem" – <ok>) i potężne refreny. Ricci i Benito dorzucają do tego jeden z najlepszych teledysków w tym roku, więc czego chcieć więcej? Pewnie debiutanckiej płyty, ale na nią musimy poczekać do 2018 roku. Wychowany w kulcie makaronu i catenaccio czekam na nią jak kiedyś na mundial we Francji. –K.Bartosiak