Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Singlowa promocja zbliżającego się Art Angles to istna sinusoida. Claire Boucher najpierw mami nas jednym z najlepszych nagrań bieżącego roku ("REALiTI"), kompletnie niespodziewanym soundem sprzed kilkunastu lat (kto gra tak w 2015?), by chwilę później rozczarować przeciętną do bólu propozycją osadzenia aliasu Grimes w ryzach hook-based mainstream popu ("Flesh Without Blood"). I już zupełnie nie wiem, co o tej całej stylistycznej wolcie myśleć. A tu na horyzoncie jeszcze jedno, stokroć ciekawsze wcielenie – produkcyjnie skrojone w sam raz pod M.I.A. "SCREAM". Treściwa wypowiedź zbudowana z rzężącego gitarowego riffu, brazylijskich bębnów i rozproszonych, stanowiących osnowę utworu, bojowych krzyków frapuje może nie ze względu na swoją konstrukcję, a raczej z powodu orientalnego featuringu. Udzielająca się na tracku tajwańska raperka Aristophanes kradnie show. Za diabła nie wiem o czym nawija, ale jej performance jest na tyle elektryzujący, że w końcu zaglądam na jej SoundCloud, a tam szok i niedowierzanie – maksymalny eklektyzm! Mieszkanka Tajpej mimo, że leci jak chce po podkładach żywcem wyrwanych z katalogu Manicure Records, to nie ma absolutnie żadnego problemu by chwilę później wcielić się w industrialne, azjatyckie Dälek. W to mi graj. –W.Tyczka
Wojtek wyszukał gdzieś ten numer, który z miejsca wparował na moją playlistę i raczej nieprędko z niej zejdzie. Barwa wokalu niejakiego Le Flexa przypomina nico Stevie Wondera (zwłaszcza w bridge'u na 2:58) albo Bena Westbeecha, ale już warstwa instrumentalna, to wypolerowany, sączący się jak dobre wino, klawiszowy pop z francusko-tanecznym zacięciem. I choć wiem, że letni sezon już dawno za nami, a właściwie już za moment dopadnie nas nieunikniona, zimowa aura, ale wrzucając na głośniki "Where I Wanna Be (Tonight)", można poczuć się tak, jakby wciąż był lipiec i jedyne, co warto w tym czasie robić, to relaksować się przy tego rodzaju jointach. –T.Skowyra
Ostatnie dwa lata w krajowej muzyce folkowej to przede wszystkim revival polskich zespołów zlokalizowanych wokół odpowiednio zakwaszonej, awangardowej etniczności. W momencie, w którym Styczyńskich i Nacher występowali z flagowym projektem, naszym towarem eksportowym – The Magic Carpathians (i można rzec, że swoją baśniowością zjednali sobie publiczność) na OFF Festivalu, Księżyc wracał w Penultimate Press z zremasterowaną wersją jedynego longplaya, który rozszedł się w oka mgnieniu, jak ciepłe bułeczki w osiedlowych dyskontach. Dziś legendarna formacja ongiś związana z Obuh Records powraca z pierwszym singlem promującym Rabbit Eclipse – album zawierający całkowicie nowe, pierwsze od kilkunastu lat kompozycje. I tutaj pojawia się problem: "Mglista" to utwór wybitnie nie-singlowy, stąd pewna powściągliwości w ocenie kawałka. Owszem, projektowany jest nam obrazek ekstremalnie bliski Księżycowi – dobrze znany oddanym fanom zespołu surrealistyczno-mglisty, średniowieczny sound misternie tkany przez Lechosława Polaka (którego sympatykami jest lwa część redakcji Porcys), ale bazowanie na trzyminutowym wyimku i wyciąganie z niego jakichkolwiek daleko idących wniosków wydaje się niestosowne, bo przecież Księżyc poraża w formach rozleglejszych, dlatego też od notki tej bije taka zachowawczość i stąd wynika jej czysto informacyjny charakter. Powiem krótko: mamy na co czekać w listopadzie! –W.Tyczka
Panie z Savages zapowiedziały premierę swojej drugiej płyty na styczeń przyszłego roku, tymczasem od dwóch dni w sieci króluje ”The Answer” – pierwszy utwór promujący Adore Life. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z lekką obniżką formy, bo brakuje mi tutaj wyrazistości, arsenału ciętych riffów oraz basowej kreatywności spod znaku LSF, czyli tych wszystkich cech charakterystycznych dla znakomitego debiutu Brytyjek – Silence Yourself. No, ”Strife” to zdecydowanie nie jest. Nie ma jednak co narzekać, bo ”The Answer” to wciąż świetna piosenka i wiele gitarowych składów marzy, żeby taką napisać. Rzekomy gotyk to tylko ułuda, gdyż zza tej ociężałej kotary szybko wyłaniają się typowe dla londynek: bezkompromisowość oraz nawiązania do ruchu riot grrrl na czele ze Sleater-Kinney (”The Answer” spokojnie mogłoby się znaleźć na No Cities To Love), natomiast przebojowy refren ze zdwojoną siłą eksponuje własną wizję post-punku tego londyńskiego składu. Póki co jest nieźle, ale odpowiedź na pytanie, czy Savages wytrzymały próbę drugiego albumu poznamy dopiero w przyszłym roku. –J.Marczuk
Room(s), Vapor City, nie wspominając o wydanym przed blisko piętnastoma laty wybitnym Now You Know, a przecież to tylko niewielki wycinek jego działalności, bowiem Travis Stewart to typ pracusia, który ogarniał w ostatnim czasie mnóstwo rzeczy. Tym bardziej jaram się, że Amerykanin potwierdza swoją klasę produkcją, którą popełnił dla Converse Rubber Tracks w ramach Amsterdam Dance Event. Footwork na "Take Flight” ściele się gęsto, rytmiczny szkielet kawałka budzi respekt, natomiast ścinki sampli wokalnych użytych przez Stewarta od razu budzą skojarzenia z aksamitnymi wokalizami FKA Twigs. To jednak tylko przystawka, bowiem Stewart umiejętnie operując producenckimi trikami w charakterystyczny dla siebie sposób buduje podskórną neurozę. DJ Rashad, Traxman czy RP Boo nie powstydziliby się takiej produkcji. Tak, trzymaj Travis! A wy koniecznie sprawdźcie "Take Flight”, bo znakomitość! -J.Marczuk
Musicie mi wybaczyć, że nakręcam hype jakieś 2 miesiące po premierze: musiałem mieć uszy w dupie, gdy pewnego sierpniowego wieczoru słuchałem tego kawałka i machnąłem ręką, bo po odświeżeniu i dzisiejszej sesji niezliczonych ripitów już się od niego nie uwolnię. Fantastyczny, skandowany refren, delikatna, sofciarska produkcja i duża sprawność w dozowaniu środków wyrazu – tyle trzeba, by piosenka o masturbacji przebojem wskoczyła do panteonu tegorocznych singli. Taylor Swift chciałaby nagrywać takie kawałki. -W.Chełmecki
Something nie był może wielkim albumem, ale perspektywa usłyszenia zabarwionych dream popem eightiesowych synthów i panującego nad tym wszystkim głosu Caroline Polachek sprawiła, że wieść o wypuszczeniu zapowiadającego najnowszy krążek duetu singla "Ch-Ching" przyjąłem ze sporym entuzjazmem. Czy to nowe "I Belong In Your Arms" lub "Ghost Tonight"? Nic z tych rzeczy.
Opisywany tu numer przypomina raczej napisany przez Polachek dla Beyoncé "No Angel". Zamglone, zwiewne podkłady zostały zastąpione przeciętnym mainstreamowym brzmieniem. Wybijające się na pierwszy plan dęciaki, nowoczesne bębny i nieznośny tytułowy hook nie należą do właściwości, z jakimi kojarzył mi się Chairlift. "Ch-Ching" ratuje generyczny, ale za to całkiem chwytliwy refren. Miejmy nadzieję, że singiel to tylko zmyła przed prawdziwym powrotem. –P.Ejsmont
Zwrotka drugiego tegorocznego singla Ellie Goulding nie przekonuje – składający się głównie z oszczędnego bitu i delikatnie, ale bardzo przyjemnie pocinającej gitarki podkład mógłby aspirować do bycia czymś więcej niż wypełniaczem sekund, gdyby dać go wokalistce obdarzonej jakąkolwiek charyzmą i wyrazistością. Wobec jej braku, trzeba czekać na refren, w którym Ellie nie jest już tak samotna, a doborowe towarzystwo zapewniają Max Martin, Savan Kotecha i Ilya Salmanzadeh. Doświadczeni producenci sprawiają wrażenie, jakby od niechcenia wypuszczali kolejne hity – tutaj do osiągnięcia sukcesu wystarczy im opakowanie wielokrotnie powtarzanego "Why I got you on my mind" pulsującymi synthami i synkopującymi, trapowymi bębnami. Żeby nie było nudno, podczas stanowiącego kulminację i zapętlającego refren doskonałego finału panowie kontrapunktują główny hook, nakładając wers "You think you know somebody" na zapowiadającą go wcześniej instrumentalną linię melodyczną. Wojtek porównał "On My Mind" do "SuperLove". Jakościowo odczuwam mimo wszystko sporą różnicę, ale podobieństwa są zauważalne – zakończenie obu kawałków nie pozwala odetchnąć z wrażenia, jednocześnie prosząc o zaaplikowanie kolejnej dawki refrenu. –P.Ejsmont
Straciłem Jaara z radaru dość dawno temu. Space Is Only Noise swojego czasu bardzo mi się podobało, ale dalsze poczynania jego twórcy były mi raczej obojętne. O Darkside zdążyłem już zapomnieć, a tegoroczne Pomegranates umknęło mi i nawet nie sprawdziłem tego tworu. Posłuchałem jednak Fight, singla dla R&S, i biję się w pierś. Ten długi kawałek tętni własnym życiem i co chwilę ewoluuje, czerpiąc przy tym z różnych nurtów współczesnej elektroniki. Nieważne, czy bierze na warsztat pocięty ludzki głos kojarzący mi się z tegoroczną Herndon, czy okrasza całość tanecznym rytmem, robi to w sposób przekonujący i, mimo eksperymentalnych ciągot, bardzo przystępny. Ziomek, zrób teraz taki longplay, to na pewno się dogadamy. –A.Barszczak
Trochę szkoda, że Grum zupełnie rozmienił się na drobne, bo przecież takie kawałki jak "Can't Shake This Feeling" czy jeden z moich ulubionych singli obecnej dekady, "Turn It Up", pokazywały, że gość potrafi robić świetny pop. "Trudno, co robić". Ale całkiem niedawno natknąłem się na song, w którym mocno pobrzmiewa vibe ostatniego wymienionego przeze mnie utworu Szkota. Australijski duet GL sklecił tak pyszny, przesiąknięty ejtisowym musem i czarem nagrań wczesnej Madonny, klawiszowy cukiereczek "Number One", że dzień bez kilku jego ripitów uważam za trochę stracony. Nie wiem, czy poznam w tym roku równie przebojowe synth-popowe piosenki (może Annie coś będzie wiedziała, ale zapowiadające EP-kę tracki "Ciao Mia" i "Dadaday", są zwyczajnie bezbarwne), choć i tak już ten jeden numer duetu z antypodów sprawił mi dużo radości. –T.Skowyra.
</p