Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Diplo wraz z nową EP-ką zszedł z hedonistycznego, edmowskiego panteonu na ziemię i się zasmucił razem z młodymi, obiecującymi raperami. W moim ulubionym “Wish” czołowy reprezentant emo-rapu reinterpretuje przebój pana Weeknda i też nie czuje własnej twarzy.
Bracia Lawrence odstawiają wściekłą przebojowość na rzecz może i nieco euforycznego, ale jednak sinusoidalnego jazz-afrobeat-house'u odbudowanego wokół wokalu malijskiej divy. Niczego sobie ten comeback, czekam na kolejne posunięcia.
Bracia Lawrence trochę zbaczają z drogi wściekłej, niczym nieskrępowanej przebojowości, bo drugi singiel promujący ich trzecie LP również odznacza się pewną nienachalnością, wykwintną selektywnością brzmienia. Jedyna różnica między "Moonlight" a "Ultimatum" jest taka, że wcześniej byliśmy w skwarnej, plemiennej Afryce, a teraz przesiadujemy na talabotowskich Balearach. Czekam na płytę z nieskrywaną niecierpliwością.
najlepsza sekcja about, jaką widziałem od dawna: 'pomalowany na czarno automat, w który wkładasz pieniądze, ale nic z niego nie wylatuje'. a w środku automatu siedzi epigon ariela, jamesa i archiego, który po pierwsze ma pomysły, a po drugie czyż ten tytuł nie podsumowuje nas wszystkich <palacz>

Poldonek w abstrakcyjnym, kosmologicznym trapie nie ma sobie równych. Nowy artefakt hewrańskiego znachora wysyła nas w kosmos niczym SpaceX Teslę. "Idealne do auta, na wesele, wszędzie", a szczególnie do lewitowania w pasie Oriona.
Członek hewrańskiego konglomeratu opiewa swoim retardowym, narkotycznym flow uroki znienawidzonego przez wszystkich ogólnych ludzi poniedziałku na hipnagogicznym, kosmologicznym bicie vvaltza, którego to typka możecie kojarzyć z kooperatywy z MFC. Może nie ma się czym specjalnie chwalić, ale u mnie ten soniczny, autotune'owy dzień Don Poldona kręci się na pętli od kilku godzin. Coś mi jednak mówi, że w tych okolicznościach przyrody prędzej zobaczę fluorescencyjnego jednorożca niż mońce w kiermanie.
Śledzę postępy Doriana już od jakiegoś czasu, ale dopiero opublikowane dwa dni temu "J Buyers" w pełni zaspokoiło moje oczekiwania, choć poprzednie numery też były co najmniej niezłe. Jednak dopiero ten nabuzowany, modernistyczny zwiastun longpleja w Brainfeederze (a gdzieżby indziej?) pokazuje prawdziwą skalę talentu wiedeńczyka, który brzmi tutaj jak Lido (gdy był spoko), jak Hudson Mohawke, jak FlyLo (w tych spokojniejszych, bardziej jazzowych fragmentach), a momentami nawet jak Senni. Wyobrażam to sobie jako ilustrację dźwiękową wyławiania z wody głębinowego potwora Korwina-Mikke, tak wiem, jestem nienormalny, ale naszpikowanemu przełamaniami, pędzącemu na złamanie karku "J Buyers" też daleko do normalności.
Owszem, "Passionfruit" zajebiste, jednak moje serce skradła dopiero ta zmysłowa, wydelikacona kołysanka do snu w luksusowym penthousie. Wiecznie niezaspokojona potrzeba bliskości w czasach Tindera, czyli typowa drake’owszczyzna, tym razem subsydiowana jamajską rytmiką przefiltrowaną przez deep house'owy powab.
Najważniejszy popkulturowo raper obecnej dekady znowu mazgai się na typowym, zduszonym bicie Bo1-dy i spółki. Wciąż to lubię, a wszystkim hejterom mogę powiedzieć jedynie: "take care".