SPECJALNE - Rubryka

Nuty Dźwięki 2005

2 stycznia 2006




2005 mógł być dla nas najgorszym rokiem od założenia portalu, ale tylko biorąc pod uwagę kondycję bieżących krążków. Szczęśliwie ich niski poziom nie zdeterminował skali naszego zapału w poznawaniu starszych płyt, powodując wręcz jego wzrost, wynikający z desperackiego pragnienia dokopania się do ekscytujących nagrań. I to często z tymi tytułami kojarzyć będziemy rocznik 2005. Stąd zanim przyjrzymy się uważnie co do zaoferowania miał rok miniony, w formie przystawki dzielimy się z wami dokonaniami sprzed lat, które odkryliśmy w ciągu ostatnich 12 miesięcy i zrobiły na nas piorunujące wrażenie. (Zwłaszcza, że w te wakacje pominęliśmy rubrykę Playlist Extra.) By jeszcze uatrakcyjnić listę, postanowiliśmy narzucić jej dwa ograniczające kryteria. Po pierwsze, 15 poniższych propozycji pochodzi sprzed 1990, bo dekadę lat 90-tych wszyscy pamiętamy dość wyraźnie; pęczniała ona od rewelacji i pewnego dnia przyjdzie im oddać należną sprawiedliwość w osobnym zestawieniu. Po drugie, skupiliśmy się na relatywnie mało znanych wykonawcach lub ciężko dostępnych wydawnictwach oraz na gatunkach wykraczających poza standardowe ramy serwisów naszego typu. Głupio hajpować Stonesów, Clash czy Thrillera, bo to poleca każda publikacja świata, więc żeby nasze Nuty Dźwięki miały sens i faktycznie coś interesującego wnosiły, zamiast klasyki niezal/pop/rockowej znajdziecie tu rzeczy z kręgu poważki, jazzu i awangardy, ciekawostki pop i zapomnianych songwriterów. Z dedykacją dla melomanów kolekcjonerów o szerokich horyzontach, w kolejności alfabetycznej, here you are.


Bezunesh Bekele
The Greatest Hits Of Bezunesh Bekele
[199?, Ethio Sound]

Jestem chyba zbyt mało ciekawy świata, bo nie powiem, żebym z entuzjazmem rzucał się na anonimowe ciekawostki typu bułgarski heavy-metal, chiński brit-pop czy prog-rock z Chile. Albo też, zakładając wariant korzystny dla mnie, nie jestem aż takim snobem, jak by mogło się wydawać. W każdym razie żaden ze mnie muzyczny Tony Halik. Natomiast składanka tej etiopskiej piosenkarki pop z lat 60-tych trochę mnie rozwaliła. Generalnie w wyszukiwarkach wpisując Bezunesh Bekele wyskakuje nazwisko jakiejś nieznanej mi lekkoatletki, a pani piosenkarce o dziwnym, wysokim, piskliwo-nosowym głosie nie poświęcono na łamach internetu zbyt wiele uwagi. Niesprawiedliwie. Etiopska muzyka pop przejęła wpływy kultury islamskiej, pradawnego folku z Półwyspu Somalijskiego i muzyki kościelnej. Zdominowana jest przez dudniące z rozmachem instrumenty dęte, a gdy pojawia się brzęcząca gitara, to zarzuca klasyczny funk. Ten egzotyczny miks przebojów w istocie brzmi u BB doskonale i świetnie nadaje się do tańca. Albo żeby niezobowiązująco rzucić jej dźwięczne nazwisko w czasie jakiejś ukulturalnionej konwersacji. "???". "A wiesz, etiopski pop z lat 60-tych". –Piotr Kowalczyk


 

Tim Buckley
Starsailor
[1970, Straight]

Dobrze widać. Egzemplarz tego albumu, CD-R z odbitą na kolorowo okładką, kosztował mnie na aukcji około dwudziestu dolarów. Metafizyka się wkrada, chociaż całkiem prawdopodobne, że Lorca pozostanie moim ulubionym wydawnictwem Buckleya. Jeszcze nie wiem w sumie. Ale ja przynajmniej mogę się zastanawiać. Ha ha. Tak zwane "chwalenie się", nic więcej. –Michał Zagroba


Cristina
Doll In The Box
[1980, ZE]

Przy okazji przedstawiania Doll In The Box nieodzowne wydaje się drobne wprowadzenie w postać Cristiny Monet. Spoziera na nas autorka beznamiętnym wzrokiem z okładki reedycji, w pozie i przebraniu tytułowej lalki prawdopodobnie. W środku kolejne fotografie przekonujące o nieskazitelnej urodzie Cristiny, przypominającej raczej chłodną, wyniosłą i elegancką niemiecką modelkę lub vintage gwiazdę kina w guście Rity Hayworth (zadbana trzydziestoletnia szatynka o self-indulgent spojrzeniu, w drogim "arty" żakiecie, butach na obcasach, ze skrzyżowanymi nogami i damskim papierosem stylowo, lekko, od niechcenia przytrzymywanym koniuszkami palców – check cover oryginalnego LP, Cristina), niż wokalistkę początku dekady kiczu. W tym wypadku image does matter. Poza naturalnymi zachwytami nad fizjonomią, liner notes wspominają o ukończeniu Harvardu, nagrodach literackich i teatralnych na tejże uczelni, a później krótkiej karierze w showbiznesie i zawodzie krytyka na łamach renomowanej nowojorskiej gazety "Village Voice", gdzie poznała Monet swojego przyszłego męża, założyciela ZE Records. Przesłuchanie płyty okazuje się pozytywnym szokiem (przynajmniej dla tych, którzy nie mieli okazji zassać wcześniej dwóch pierwszych tracków i słuchać ich przez pół roku, zastanawiając się dlaczego wcześniej o krążku nie słyszeli). Cała ta atmosfera "wizualno-biograficzna" znajduje odzwierciedlenie w muzyce, błyskotliwym autoportrecie pięknej, próżnej i szalenie utalentowanej intelektualistki, obracającej się w artystycznym środowisku światowej metropolii, jednak odnoszącej się do tej rzeczywistości z pewnym ironicznym dystansem. Wszystko jawi się tu wyrafinowaną grą konwencji w wykonaniu wokalistki i odpowiedzialnego za całą resztę geniusza Augusta Darnella (lepiej znanego jako Kid Creole).

Jeśli chodzi o osobowość Cristiny, moje skojarzenia wędrują w rejony klimatu ekskluzywnych apartamentów Waldorf Astoria lub the Plaza z lat 40-tych przefiltrowanego mentalnością zaczerpniętą z żurnali mody. W warstwie muzycznej, momentami na niefachowe ucho zahaczającej o innowacyjność, środki wyrazu sięgają złożenia nastręczającego analitykom potencjalne trudności. Być może pojawia się pokusa by wpisać album w nurt poszukujących wydawnictw eksperymentalnych na bazie nowej fali czy popu, jakie się w owym okresie pojawiały, a z których bardzo godna polecenia jest płytka belgijskiej Anteny (o znajomych Anteny z labela, pionierach electro Minny Pops, poczytać możecie niżej w tym zestawieniu). Czuje się z Camino Del Sol jakieś pokrewieństwo, przynajmniej w adaptacji wątków "plemiennych", natomiast u pary Cristina / Creole mianownik bezspornie stanowił element disco (rzecz jasna dalekie od "płytkości" współcześnie utożsamianej z tym określeniem), bo przecież właśnie idea "małżeństwa disco z punkiem" miała lec u podwalin ZE Records.

Nie wyczerpuje to jednak w żadnej mierze stylistycznego obszaru odwołań Darnella. Realizacja warstwy rytmicznej opiera się na wspomnianej plemienności, czymś na kształt afrykańskiego/południowoamerykańskiego jazz-etno zaadaptowanego z aranżacyjnym rozmachem i jednocześnie precyzyjnego; można sobie wnikać w odcienie bębenków, ale puls jest tak zaraźliwie żywiołowy i jadący, że doznaje się raczej jak u Fely Kuti w szczytowej formie. Do tego: przerysowana teatralność i bigbandowe trąbki nadające sarkastycznego, czy też po prostu humorystycznego wymiaru; efektowne filmowe smyki; sprytnie wplecione dźwiękowe efekty; french ballad (laska mnie osłabia jak zaczyna francuskim zasuwać na mimo wszystko najsłabszym w zestawie coverze piosenki francuskiego singer-songwritera Michela Polanreffa); markowy smooth-pop na miarę Sade ("Temporarily Yours"). "Jungle Love" i "Don't Be Greedy" (wszystko, wszystko wymięka w obliczu ilości przegenialnych zawijasów melodycznych tej perły, cyyyymes) winny stanowić abecadło muzycznej spuścizny lat osiemdziesiątych – to wiem na pewno. A skoro to samo mogę powiedzieć o "Mamma Mia", "La Poupee Qui Fait Non", "Temporarily Yours" czy "Blame It On Disco", łatwo dochodzę do banalnego w tym świetle spostrzeżenia. Mianowicie arcydzieło Cristiny zasługuję na dzika kartę na finałową rozgrywkę między najlepszymi płytami tamtego okresu. Niniejszym zapraszamy. –Michał Zagroba & Jacek Kinowski

PS: I jeszcze pośredni wkład pani Monet w kulturę: moim zdaniem Cristina (współ)stworzyła taki typ laski jak zebedee.


Ella Fitzgerald
A-Tisket, A-Tasket (1936-1941)
[2001, Naxos Jazz Legends]

Kolejna kompilacja wczesnych nagrań Fitzgerald dobiega końca i jest w stanie konkurować o serce wybranki z watahą o tymże samym tytule, choć w zasadzie większość-jeśli-nie-całość zebranego tu materiału można znaleźć na wielu innych licznych wydawnictwach, ponieważ Early Years wszędzie dostaniemy. Tłuste lata 1936-1941 rekomendacji nie wymagają, tak? Owszem. Siedemnastoletnia Ella w Savoy Ballroom na mikrofonie, w swojej słynnej zielonej sukience w białe grochy (czy była jednak granatowa nie pamięta już nikt). Ech, kolejna klisza o tym, jak to ktoś urodził się osiemdziesiąt lat za późno. Cóż, jej performans do standardu "My Melancholy Baby" Burnetta (1911, ale żeby nie było że "szpanuje bo widzi liner notes") daje temu wyraz. Mimo, że to jeszcze nic, bo killerów pokroju tytułowego o nursery-rhyme'owym rodowodzie liryków, lub chociażby "Pack Up Your Sins And Go To The Devil", "The Darktown Stutter's Ball", "You're Gonna Loose Your Gal", ach, znajdziemy. Personalnie być może autorką zbyt wielu kompozycji tu nie jest, ale jeśli się korzysta z produkcji bossów swingu / nightclubowych pianistów pierwszych dekad ubiegłego wieku najróżniejszych sortów jeszcze wyraźniej ukazać swój potencjał wypada i tak. W jazzowej balladzie z odmętu wieków czy i nie. –Mateusz Jędras


Walter Gieseking
Debussy: Préludes, I & II
[2000, EMI]

Te dwie 12-utworowe serie pianistycznych miniatur, napisane między 1909 a 1913, tu w interpretacji Giesekinga (znany "czerwony" cykl EMI pod hasłem "Greatest recordings of the century"), są dowodem na to, iż czasem największe sensacje percepcyjne występują w konfrontacji z najdelikatniejszymi, kameralnymi dźwiękami. Ponadto, rzadko występuje takie dopasowanie tytułów do treści: kiedy grają "kroki po śniegu", widzimy je; kiedy migają "mgły", "martwe liście" albo "sztuczne ognie" – też mamy je przed oczami. Wpływ francuskiego kompozytora na dwudziestowieczną muzykę, choć czasem łatwo o tym zapomnieć, wydaje się nie do przecenienia, i mam tu na myśli raczej sferę popularnych inspiracji, niż znaczenie słynnej skali całotonowej (notabene do dziś zatykającej w gardle swym nowatorstwem). Razem z paroma rówieśnikami (Eric Satie, anyone) jest on odpowiedzialny za subtelną nastrojowość new age i ambientu (powolne, zamierające uderzenia klawiszy na Music For Airports nie wzięły się przecież z dupy). Słynna fraza Tynerowska, obecna tak w kolaboracjach z Coltrane'm, jak i zwłaszcza w solowych pracach jazzmana, zapożyczona została ponoć od Debussy'ego. "Pyramid Song" lub "Sail To The Moon" to konstrukcje w prostej linii wyprowadzone z Preludiów (konkretnie "Des Pas Sur La Neige"). Amon Tobin wrzucił na reverb próbkę innego (najsłynniejszego) utworu Claude'a na fortepian, "Światło Księżyca" (z Suity Bergamasque), w openerze Out From Out Where. Art Of Noise – sprawdźcie o co biega z ich comebackiem z 1999. A gdy znudzą się preludia, można sięgnąć po Jeux, Images i całą masę kolejnych wizjonerskich dzieł. –Borys Dejnarowicz


Glenn Gould
A State Of Wonder: The Complete Goldberg Variations (1955 & 1981)
[2002, Sony Classical]

Glenn Gould, którego grę można chyba porównać (J.D. mi za to łeb ukręci) do tego, jak Stanisław Barańczak tłumaczy. T w ó r c z o. Odchodząc od ścisłego zapisu nutowego, ląduje bliżej prawdy. A przecież o to w tym wszystkim chodzi, o to prawdy odkrywanie. (To chyba tak jak w malarstwie, stwierdzenie pani O'Keeffe: "there is nothing less real than realism", że aby zbliżyć się do //...// trzeba przefiltrować zjawiska przez siebie, poddać je pewnego rodzaju abstrakcji.)*

Wariacje Goldbergowskie są pierwszym nagraniem Goulda, od nich też jego kariera nabrała rozpędu. W 1955 miał 22 lata. Tak, mamy tu do czynienia z genialnym dzieckiem. Na przykład w wieku 5-ciu lat (ARGH) zaczął już komponować. I tylko ta wersja wydarzeń była mi znana do tego, a w zasadzie zeszłego już, roku. Po 26-ciu latach Glennowi owo młodzieńcze nagranie przestało się podobać; nie technicznie – pod tym względem nie można mu w zasadzie niczego zarzucić – ale ze względu na interpretację (że przecież nie to Bach chciał przekazać i nie powinno się go tak grać). Więc, jako człowiek prawdy, odszedł od swojej zasady, że nie nagrywa ponownie tego, co raz już nagrał. I otrzymujemy JAKŻE PRZEŚWIETNE nagranie z roku 1981 (zmarł rok później, w wieku 50 lat). (Tym, co z Gouldem zaznajomieni: to nucenie mu chyba przyszło z wiekiem; jakie ono na tym nagraniu wyraźne!) Nie są to moje "najulubieńsze" z rozlicznych melodii Mistrza Bacha grane przez Goulda. Ale upatruję ogromną wartość w tym, że oto otrzymujemy zapis rozwoju w r a ż l i w o ś c i człowieka. Że tak, możemy dać wiarę stwierdzeniu Leonarda, że i ona, wrażliwość, rozwojowi podlega. Że mimo, iż lubiane zespoły wydają coraz gorsze płyty, to drugie nagranie Wariacji przez Goulda było lepsze od pierwszego. Że jednak jest nadzieja na postęp. –Sophie Thun

*Zresztą te utwory i tak wszystkie na klawesyn były komponowane, nie na fortepian. Ale sam Bach ponoć był niezwykle fleksible, otwarty na nowe pomysły, często dodawał i zmieniał. Więc wyczyny Goulda jak najbardziej w jego duchu zdają się być.


Jobriath
Creatures Of The Street
[1974, Elektra]

Istnieje mit, który głosi, iż wielcy artyści nie są rozumiani za swojego życia. Weźcie Jobriatha – gość nagrał w życiu 2 płyty solowe. Pierwsza sprzedała się... delikatnie mówiąc źle. Druga – na granicy błędu statystycznego. I dokładnie nie wiadomo, o co poszło. Jobriath teoretycznie załapał się nieźle: drogę utorował mu choćby David Bowie, z którym go (niesłusznie zresztą) ciągle porównywano. Co więcej, w epoce glamu Jobriath był jakby ideałem gwiazdy. Być może jednak wrzucenie nieszablonowego artysty do jednego worka z bardziej spójnymi artystami tamtych czasów było gwoździem do trumny jego potencjalnej popularności. Nie chcę twierdzić, że przerósł swoje czasy, choć faktem jest, iż do fascynacji Jobriathem przyznawali się w kolejnych dekadach niemal wszyscy, łącznie z samym Morrisseyem. Muzyka od początku była niszowa – zaczynając karierę z zespołem z kręgu prog (Pidgeon), Jobriath nigdy właściwie nie oddalił się daleko od art/progowych klimatów. Dodajmy do tego elementy operetki, muzyki klasycznej, kultury drag (hej, mamy w końcu 70s), a otrzymamy rzecz nie do strawienia przez publikę masową, do której próbowano zaadresować dokonania artysty. O ile solowy debiut Jobriatha (s/t) wydawał się zahaczać o szufladkę, do której próbowano go wsadzić, sofomor budził w tym kontekście jedynie konfuzję: odbiorców, krytyków, ludzi z branży muzycznej. Creatures Of The Street jest bowiem znacznie bliższy genre rock-opery niż jakiemukolwiek innemu. Ewokuje bardziej Zappę z okresu 80s pozbawionego nieokiełznanego szaleństwa i ujętego w trzyminutowe ramy, aniżeli Bowiego czy wczesne Queen. Z perspektywy oczekiwań na spójny album rockowy, COTS jest w drażniący wręcz sposób unfocused. Z perspektywy inspiracji oraz dokumentacji historycznej epoki wydaje się być wprost bezcenny – o wiele bardziej niż uważany przez większość za lepszy s/t. –Marcin Wyszyński


Minny Pops
Sparks In A Dark Room
[1982, Factory Benelux]

"We are wasting / Wasting time time / We are wasting / Precious time", o, jaka to melodia, podoba się. A co tam w tle? Jak siódmy kawałek z Anxiety Always, tam gdzie ten basik, zwłaszcza w samej końcówce słychać. Jak Joy Division bardziej disco i elektro, jesienna deprecha. "Time" było na singlu, słucha się najczęściej, ale i reszty się słucha bardzo, "Dream" choćby, "Crack" choćby. Bardzo dobrze zniosła próbę czasu ta mało znana płyta, wydana w 1982 roku przez filię znanego labela Factory Records, tego od Joy Division czy New Order. Zespół był z Holandii, założył go w 1978 Wally Van Middendorp, dziwny człowiek w dziwnych okularach, na koncertach podobno starali się w ogóle nie poruszać i nie uśmiechać, choć pewnie trudno im było się powstrzymać, bo jak pisze recenzent "NME", ich stroje "must have been salvaged from Oliver, or discovered in the attic of some decayed Victorian mansion". A wokalista, sądząc po zdjęciach, wyglądał zupełnie jak Dexter. W ogóle Sparks ma w sobie coś z klimatu Laboratorium. Minny Pops to prekursorzy elektro-punka, melancholijnego, minimalistycznego, transowego disco opartego na jednostajnym rytmie, basie, syntezatorze, do tego głos w stylu przerysowanego Iana Curtisa. Byli bardzo jak na swoje czasy nowatorscy. Komu bliskie są klimaty Power, Corruption & Lies, Turn On The Bright Lights czy Closer (przypomniała mi się nawet słuchana w kółko w czasach liceum muzyka z Trainspotting), niech koniecznie zdobędzie ten bardzo niesłusznie zapomniany klasyk mieszanki post-punka i elektropopu. –Zosia Dąbrowska


Original Broadway Cast Recording
West Side Story
[1957, Columbia]

Znawcy podkreślają istotną rolę WSS w historii musicalu, jako pierwszego z amerykańskich który udanie celował w "amerykańskość" w swojej tematyce i wymowie, dotykał ważnej problematyki osadzonej w realnych realiach i antycypował funkcję tożsamościową dla młodego pokolenia na najbliższe 2 dekady (Hair, Grease czy Saturday Night Fever kojarzą się natychmiast). Ale fan niezal odwiedzający tę stronkę zapyta od razu czy znajdzie tu coś dla siebie, pół wieku później. Owszem. Muzycznie (Bernstein) – dżezawy feel (już uwertura "Prologue" go zapowiada), masakrującą ścianę blaszanych dęciaków ("Jet Song", "The Dance Of The Gym" etc.), kilka spośród najbardziej wyrafinowanych hooków lat 50-tych ("Something's Coming", "America"), kilka spośród banalnych i pompatycznych, choć wciąż ruszających hooków lat 50-tych ("Maria", "Somewhere") i masę smyczkowego rozmachu łączącego pieśni. Plus, główna postać libretta to lider gangu o imieniu Riff. Tekstowo (Sondheim na bazie Laurentsa) – cóż, to miejska adaptacja Romeo I Julia w scenerii portorykańskiej dzielnicy NY. Wątki adekwatne od dawna i dla każdej cywilizacji, wciśnięte między gangi, złych chłopców, złe dziewczynki i nastoletnie manifesty. Ta gigantyczna forma dysponuje takim wachlarzem ekspresji i potrafi tak przekonująco zilustrować epokę; aż dziw bierze, że od lat przechodzi stagnację. –Borys Dejnarowicz

PS: Odnoszę się tu do płyty z 1957, zawierającej oprawę spektaklu z aktorami broadwayowskimi (Larry Kert, Carol Lawrence, Mickey Calin i tak dalej), a nie hollywoodzkiego soundtracku do filmu, w którym głosy gwiazd na płycie dublowali śpiewacy. Wersja teatralna nie była w chwili premiery komercyjnym sukcesem, wersja kinowa to najdłużej utrzymujący się na 1 miejscu US chartsów album ever (54 tygodnie).


Steve Reich
Drumming
[1974, Deutsche Grammophon; 1987, Nonesuch]

Mógłbym zacząć od wycieczki Reicha do Ghany w 1970, od projektu multikulturowej kombinacji i transferu egzotycznych patentów na grunt zachodni. Mógłbym przybliżać matematyczną metodę dodawania wzorków (nie mylić ze zwykłą minimalistyczną "repetycją"), pozwalającą obserwować w klinicznych warunkach "narodziny" motywów. Mógłbym egzaltować się jakże męczącą sztuką odnajdywania tychże, "odbijanych" jak w zwierciadle, konkretnych motywów, powstałych na przecięciach gęstej siatki nut (największa tutaj intelektualna atrakcja). I wreszcie powinienem rozpisać się o niepodważalnym – jak u Debussy'ego – wpływie Reicha na całą muzę po nim (z gustów przeciętnego czytelnika Porcys warto wypunktować, że środkowy odcinek "Djed", Cobra And Phases Stereolab, "Arpeggi" i ostatni na Illinois po prostu cytują Reicha). Lecz pominę ten wstęp teoretyczny (esej pióra samego Steve'a to niezły start), doszedłem bowiem do wniosku, że gdybym tego wszystkiego nie wiedział, to wciąż moje doznania przy Drumming wyglądałyby identycznie. Nigdy przedtem żaden opus nie zostawił mi tyle miejsca na moją *własną* muzykę: tysiąc harmonii rezonuje w głowie, tysiąc razy nuciłem w wyobraźni zawsze inne melodyjki próbując odnaleźć się w tej nieogarnialnej przestrzeni. Nie chodzi ani o wykształcenie (snoberka), ani o nowoczesność (snoberka x 2) – to się odbiera ciałem.

Posiadam obie oficjalne, wydane rejestracje Drumming (w obu aktywnie uczestniczył sam Mistrz). Różnią się one długością / liczbą powtórzeń oraz barwą użytych instrumentów. Choć zapłaciłem słone pieniądze za trudno zdobywalną w Polandzie wersję DG, osobiście preferuję tę z Nonesuch, która okraja 85 minut oryginału do 56-minutowej esencji (co pozwala na odsłuchanie całości w jednej płynnej sesji), a także z powodu mocniejszego, metalicznego soundu dzwonków. Kompozycja składa się z czterech rozdziałów. Część I to budująca podstawę rytmiczną kawalkada strojonych bębenków bongo. Moment w którym wyłania się zeń część II zahacza o magię. Następuje ulotny i niedotykalny w żaden sposób poemat dźwiękowy na marimby i onomatopeiczne wokale: imho najpiękniejszy beztekstowy fragment muzyki w dziejach ludzkości. W części III do akcji wchodzą glockenspiele, a finał sumuje te elementy, by urwać nagle maniackie pasaże, pozostawiając ekstatyczne wrażenie "ciała, które stało się słowem". Po Drumming poznałem (i wciąż poznaję) dalsze pozycje z katalogu Reicha (w tym popularne Music For 18 Musicians i śliczną kolaborację z Methenym, Electric Counterpoint), ale obawiam się, że do końca życia nie będzie mi dane spotkać czegoś równie boskiego: oto brzmienie duszy odchodzącej w wieczną szczęśliwość rozumianą idealnie. –Borys Dejnarowicz


Różni Wykonawcy
Italo Dance Classics
[1999, ZYX]

W dobie revivalu italo-disco niemiecki label ZYX musi zbijać fortunę, skoro podobnych kompilacji natrzaskał ze trzy miliony. A skojarzmy, że teraz do akcji włączyli się hipsterzy zza Oceanu, próbujący dotrzeć do źródłowych nagrań z mixu Geista. W Polsce ani ILMowe mody się nie przenoszą, ani hipsterów nie ma zbyt wielu, więc wiedząc gdzie szukać można zrobić super interes i za śmieszną kasę dostać 3CD napakowane (54 tracki, prawie 3,5 godziny) kroniką fascynującego zjawiska, z genre-definiującymi klasykami w typie "Dolce Vita" Ryana Parisa, "To Meet Me" Dena Harrowa bądź statystycznie najłatwiej chyba rozpoznawalnego "Ride On Time" Black Box (zwierzęcość wrzasku w chorusie, damn) na czele. Wyrastające z syntetycznego dicho 70s duchowego ojca nurtu Morodera, italo (słownikowy przykład singles-genre – większość z wykonawców miało na koncie po parę piosenek, ewentualnie maksymalnie jeden longplay) charakteryzuje się świeżą, słoneczną paletą odcieni tekstur (ogromna inspiracja u Papa Dance w tym zakresie) i obfituje w barokowe, urozmaicone klawiszowe ozdobniki. Dla jednych jawić się będzie monotonną kiczowatą rypanką, dla drugich europejską dźwiękową fotografią bezpowrotnie minionej estetyki późnych 80s, wyrażającej pragnienie seksualnej rozkoszy, powszechnego optymizmu i, zwłaszcza, beztroskiego popu.

A zarzut monotonii też świadczyłby o kiepskiej czułości na detale, bo to materiał szalenie bogaty kolorystycznie, pełen niespodzianek. Weźmy choćby cut&paste wokalu ("Chance To Desire" Radiorama), porywającą imitację produkcji Rodgersa ze złotego okresu Madonny tudzież Like A Virgin (Alisha i jej "Baby Talk), smaczki smooth-jazzowe ("Stop Bajon" Tullio De Piscopo) czy pozornie bezczelny, a po chwili namysłu genialny sample z prekursorskiego dla techno "E2-E4" Göttschinga w self-titled Sueno Latino, obłożony erotycznym szeptem jakiejś cizi, funky pianinkiem i pulsującym arpeggio keyboardu. Jasne, zawsze na tanecznych składankach trafi się filler i rolę tę pełnią hity dla mas średnio kumających błyskotliwość barwniejszych fragmentów, lecz stężenie tych ostatnich jest tu wystarczająco wysokie. Próbując wyprowadzić drogę ewolucji italo do dziś, eksperci zwykle wskazują Gigi D'Agostino, ale polecam pod tym kątem przeanalizować "Be My World", "In My Mind" i inne dansowe numery Milky. –Borys Dejnarowicz


Pharoah Sanders
Karma
[1969, Impulse!]

Talking about classic. Album Sandersa z 1969 roku to najdoskonalsze, najpełniejsze wyrażenie uczucia radości za pomocą dźwięków jakie znam. Czterdzieści minut poświęconych temu, aby powiedzieć głośno, że jest dobrze i pięknie. Ta płyta jest dobra i piękna. W ponad półgodzinnym openerze "Creator Has A Master Plan" soczysty tenor Sandersa i natchniony wokal Leona Thomasa rozwijają na tle basowego ostinata opowieść o powietrzu, wodzie i świetle. Utwór zmierza do coltrane'owskiej eksplozji i, kurde, nie tylko zmierza, ale ją osiąga, pukając swym szaleńczym zgiełkiem do granic ludzkiej percepcji. Tytułową melodię nazwałbym z beethovenowska "motywem szczęścia pukającego do naszych bram" i podkreślił jej oczywistą genialność. Poza tym, chciałem powiedzieć, że Pharaoh biega tu na golasa po górskich łąkach i ryczy ze szczęścia. Albo, może trafniej, że wdrapuje się na górę i osiągnąwszy szczyt zaczyna drzeć się wniebogłosy. Pięciominutowe "Colors", drugie i ostatnie na płycie, jest absolutem nie do opisania. I szkoda tylko, że koncert Sandersa na tegorocznym WSJD odbył się bez udziału Sandersa. –Piotr Piechota


Horace Silver
Song For My Father
[1964, Blue Note]

Po pierwsze jest mi trochę wstyd. Z fragmentami tej muzyki po raz pierwszy miałem styczność dopiero dwa lata temu, w dodatku zaledwie pośrednio, poprzez opracowanie Madliba na Shades Of Blue. Dopiero w tym roku wszedłem w posiadanie masterpisu Horace'a Silvera i nie mam zamiaru udawać, że znam się na czymś, o czym posiadam na razie nikłe pojęcie, więc podzielę się z państwem radą jak kolega z kolegą: posłuchajcie tego, bo to nie są żarty. Track tytułowy należy do najcudowniejszych bossanowych popełnionych na taśmę, a później jest tylko trochę słabiej. W ogóle spośród hard-bopowych klasyków roztrzaskuje Song For My Father sposobem wplatania przez znanego z zamiłowania do muzyki portugalskiej i południowoamerykańskiej Silvera takich właśnie (tak się właśnie nazywających) tematów. I jak ten koleś zdołał z tego latynoskiego bejstwa wykrzesać melancholię, nawet natchnienie, chwytliwość (jakieś najbardziej "zapamiętywalne" melodie jazzowe) i obłędną intensywność; a jednocześnie uchwycić przecież klimat straganów z kubańskich ulic oraz oddać atmosferę brazylijskiej kawiarni pozostanie na razie tajemnicą do kolejnych sesyjek. Bez mała każda partia pianina jest poruszająca, a basy Teddy Smitha i Gene'a Taylora... No cóż, z podobnych killerów klei się po latach najbardziej inspirujące hip-hopowe single. –Michał Zagroba


Cat Stevens
Tea For The Tillerman
[1970, Island]

Czasem zdarza mi się wyciągnąć coś z esencjonalnie nieesencjonalnej kolekcji płyt mojego ojca. Cat Stevens był w porządku (zanim nie został hardkorowym muzułmaninem Muzułmaninem i nie poparł wyroku na Salmana Rushdi), a Tea For The Tillerman to urocza płyta z akustycznymi piosenkami o zagrożeniach współczesnego świata. Cat był trochę takim ekologicznym Dylanem, który zamiast sypiać na ulicy, wygrzewa się w słońcu na trawie. Na początku deklaruje strach przed postępem, przez cały album przewijają się motywy natury i dzieciństwa. Cat musiał brzmieć bardziej przekonywająco w 1970, ale zachowuje naiwny urok. Bez zarzutu ciągle działają kompozycje z quasi-gospelowym "Longer Boats" na czele i prawie równie mocnym (i brzmiącym jak nasz Grechuta) "Sad Lisa". No i nie można zaprzeczyć wpływu Stevensa na artystów różnej maści – "Wild World" zostało jedynym przebojem jakichś hair-metalowców z Mr. Big, a z "Father And Son" Flaming Lips wyciągnęli swój "Fight Test". –Łukasz Konatowicz


T2
It'll All Work Out In Boomland
[1970, Decca]

Zapewne jedna ze słabiej zapamiętanych świetnych płyt rockowych lat 70-tych. W 1970 roku młode trio dowodzone przez wokalistę Petera Duntona z 17-letnim Keithem Crossem na gitarze (miał być nowym Claptonem) spotkało się z ciepłym przyjęciem krytyki i przyjęciem publiki koncertowej, ale wytwórnia Decca najwyraźniej nie była zainteresowana ryzykiem promowania tak awangardowego – nawet jak na dobre dla eksperymentalnego rocka czasy – zespołu. Boomland zawiera ledwie cztery utwory i trwa 44 minuty. Wszystkie budowane są na podobnym schemacie: motyw, przejście do innego motywu, następny, powrót. I tak "In Circle" zaczyna się od szybkiego synkopowanego rytmu i drgającej gitary, który wraz z wejściem wokalu coraz bardziej narasta do czegoś w rodzaju refrenu i wraca. Utwór jest bardzo intensywnie zagrany przez każdy z instrumentów: bas i sekcja grają niezwykle mocno, choć dosyć jak na progresywny rock mało skomplikowanie. "J.L.T." to delikatna psychodeliczna ballada, która w drugiej części ociera się o avant-pop; jasne partie instrumentów dętych mogą przynieść skojarzenia z utworami Burta Bucharacha. "No More White Horses" eksperymentuje z brzmieniem gitary – raz jest wysoka, nerwowa, progresywna, by potem przejść do tłustych Stoogesowsko-Hendrixowskich motywów, bawić się sprzężeniami etc. Znów ważną rolę grają dęciaki, które współtworzą triumfalny motyw, jakiego dziś nie powstydziłby się Go! Team.

Ponad 20-minutowe "Morning" najbardziej eksploruje narkotyczne zainteresowania młodych muzyków. Co najważniejsze, melodie faktycznie zażerają i mimo wielkich ambicji młodych muzyków kompozycje nie nudzą również słuchaczy, co w przypadku prac juwenilnych jest normą. Ale to zbyt dobra płyta, żeby mówić o juweniliach. I, oprócz przykładowo prac Indian Summer, można ją zaliczyć do kanonu albumów zapomnianych. To tak na ucho osoby, która poznała ten album całkiem niedawno. A jeśli ktoś chce się dowiedzieć, co na temat płyty do powiedzenia mają akademicy, to zapraszam tutaj (autor: Andrew Keeling). Widać po lekturze tego eseju, że faktycznie jest się w co wgryzać. –Piotr Kowalczyk


  

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)