RECENZJE

Young Thug
So Much Fun

2019, 300 Entertainment / Atlantic 7.7

W zdominowanym przez jednostajne brzmienie świecie popu co jakiś czas pojawiają się czarne owce, zupełnie nieprzystające do narzucanych z góry reguł gry. Takie osobistości mają w nosie powszechne przepisy na hity i wolą konsekwentnie podążać swoimi ścieżkami. Ci nietuzinkowi artyści mają zamontowany w DNA pierwiastek szaleństwa, pozwalający im na odrzucenie sprawdzonych pomysłów oraz podjęcie śmiałych eksperymentów z formą.

Young Thug pasuje do powyższego opisu wręcz perfekcyjnie. Pochodzący z Atlanty twórca od kilku dobrych lat odgrywa rolę barwnego outsidera. Osobliwy image jakby wykreowany po pijaku przez designera zainspirowanego popartem i Tumblrem, szalone flow żeniące Ol’ Dirty Bastarda z nagrzanym bardem lokalnego dworca, a także liryzm Lautreamonta, który odwiedził Black Twittera, stanowią kluczowe cechy wyróżniające go na tle dzisiejszych (t)raperów.

Dotychczas komiksowa osobowość Thuggera przeszkadzała mu w osiągnięciu stuprocentowego sukcesu. Podczas gdy jego bardziej ułożeni koledzy odnajdywali się w schludnym kontekście albumu, Jeffery hurtowo płodził kolejne nieskoordynowane mixtape'y oraz EP-ki. Spontaniczne projekty od czasu do czasu ukazywały przebłyski geniuszu, jednak częściej rozczarowywały niekonsekwencją.

Aż tu nagle następuje mały przełom. Premiera So Much Fun udowadnia, że naczelny hiphopowy odmieniec potrafi skutecznie wejść w tryb "longplayowy". Jego najnowsze dzieło jest precyzyjnie skonstruowanym przedsięwzięciem, pozbawionym jakichkolwiek wybijających z rytmu słabych punktów. Równocześnie spójność materiału absolutnie nie zabiła impulsywnej energii autora. SEX (szkoda, że ta ksywka się nie przyjęła) wciąż posługuje się techniką surrealistycznego strumienia świadomości, tylko że osobliwa metoda automatycznego pisania w końcu nie prowadzi donikąd.

Ponadto pierwsza "oficjalna" solówka uwydatnia stricte rapowe umiejętności Young Thuga. Być może ciężko w to uwierzyć, ale pozornie niezrównoważony ekscentryk rzuca od niechcenia takimi zwrotkami, że niejeden weteran cypherów spadłby z krzesła. Dziecko Rich Gangu nareszcie popisuje się mikrofonowym rzemiosłem, dorastającym do nieokiełznanej osobowości. Nawet jeśli wciąż jesteście zapatrzeni w Kendricka, to odsłuch pierwszego numeru wystarczy, żebyście oddali cesarzowi, co cesarskie.

Tytuł płyty jest oczywiście nieprzypadkowy. Nie znam artysty, który tworzyłby równie pozytywną, przepełnioną radością muzykę, co bohater tej recenzji. So Much Fun nie chce zbawiać ludzkości ani przygniatać górnolotnymi ideami. Tutaj chodzi przede wszystkim o niczym nieskrępowaną, błyskotliwą zabawę konwencją. W czasach zdefiniowanych przez depresyjne r&b oraz posępny trap przyjemnie słucha się krążka wywołującego na twarzy bardzo szeroki uśmiech.

To już pewne – żywa legenda mijającej dekady rzeczywiście zasłużyła na swe miejsce na tronie. Gość, który wydaje taki album, już nie musi niczego udowadniać. Dlatego tym bardziej jestem ciekaw, co zmajstruje wkrótce.

Łukasz Krajnik    
23 sierpnia 2019
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)