SPECJALNE - Artykuł

A Very Special Christmas: mini-przewodnik po dyskografii 12 Rods track-by-track

25 grudnia 2013



A Very Special Christmas: mini-przewodnik po dyskografii 12 Rods track-by-track


Po naszym ubiegłorocznym podsumowaniu lat 90-tych, w którym płyty zespołu z Minneapolis uplasowały się w pierwszej 50-ce i pierwszej dyszce, odgrażaliśmy się, że do twórczości wybranych wykonawców z tamtej dekady będziemy powracać przy okazji rozmaitych artykułów i rankingów. Jak to zwykle bywa, rzeczywistość brutalnie zweryfikowała nasz zapał. Spróbuję jednak wskrzesić pierwotną ideę. A koniec 2013 to wspaniała okazja do przybliżenia dorobku bandu, który debiutował 20 lat temu. Uznałem, że zamiast opowiadania dziejów 12 Rods ze wszystkimi zakrętami (a było ich sporo, bo los ich nie oszczędzał), lepiej pochylić się nad wszystkimi utworami, jakie panowie opublikowali oficjalnie. Celowo pominąłem więc (notabene obfitującą w doskonałe strzały) serię Unreleased zbierającą demówki, nierzadko zarejestrowane przez samego Ryana Olcotta, który był muzycznym mózgiem zespołu. Uważam, że nawet abstrahując od prywatnych preferencji, mało było w ostatnich dwóch dekadach wykonawców, którzy zasługują na taki guide. Te nagrania prezentują bowiem niesamowicie szerokie spektrum inspiracji, pomysłów i konwencji, które grupa tłumaczyła na własny, niepodrabialny styl. Mam nadzieję, że te skromne okrzyki podziwu (starałem się nie przekraczać formatu dwóch-trzech zdań na track) będą przekonującym argumentem na rzecz tego, że – jak to ujął przed laty mój ukochany rockowy krytyk – "12 Rods są nowatorscy, nie siląc się przy tym na eksperymentowanie". Jak to możliwe? Zapraszam do lektury.


Bliss (1993, white label)
Warto mieć świadomość, że to demo, które wprawdzie zdradza ogromny potencjał i nawet dostarcza paru niezapomnianych, wzruszających momentów w dyskografii bandu, ale od strony technicznej – zarówno wykonawczej, jak i brzmieniowej – według powszechnie przyjętych standardów "niedomaga". Gdy jednak przymkniemy na to oko, lekki soundowy brud zżerający te tracki wyda nam się urokliwy.

"Stella"
Opener, który nie ma początku – startuje jak wyedytowany fragment jamu/próby. Dodajmy, próby odbywającej się o 3 w nocy w kanciapie na przedmieściach. Post-punkowy mrok i dystopijna szarość powoli zostają przełamane nostalgiczną nutą, by eksplodować w refrenie antycypującym wybryki takiego "Chromatically Declining Me". Lord Vader wśród szlagierów kapeli.

"Repeat"
Rozmyta soundowo, lekko niedopieczona (partie gitar) i przez to chyba cholernie wzruszająca wersja jednego z kluczowych tracków Ryana, łączącego zadumaną, mglistą zwrotkę z cyklu "boję się pamiętać" oraz błagalny, szczery jak serce-na-talerzu refren.

"Choke"
Wspominany wpływ "alternatywnego heavy metalu" (lol) Jane's Addiction – włącznie ze ździebko funkującą sekcją i, rzecz jasna, zbzikowanym rykiem wokalisty – objawia się u wczesnych Rods w takich momentach właśnie.

"When Comes Sunday"
Skojarzenie z formacją Perry'ego Farrella pozostaje, wciąż nie tylko ze względu na timbre i ekspresję R.O., ale i nieco progresywną kompozycję. Co zaskakujące, główny, ostinatowy riff zapowiada niejako "Serial Thrilla" The Prodigy (pozostając w kręgu lat analogii z 90-tych).

"Day By Day"
Popisy McGuire'a za zestawem bębniarskim nieuchronnie przekierowują do krainy prog-rocka, tyle że to kraina prog-rocka bez solówek (o ile za jedną wielką solówkę nie uznać tego co Chris wyczynia "na pałeczkach"). Aha, w refrenie zawsze słyszę "L.A. Woman" Doorsów.

"I Am Faster"
W porównaniu do wygładzonej i przede wszystkim bardziej osadzonej, ułożonej rytmicznie wersji ze Split, to demo trzęsie się jak galareta, co naturalnie zapewnia piekielnie pokomplikowany bit McGuire'a. On kradnie show, przesłaniając równie cudne, co wampiryczne melodie Ryana.

"Come Down On Me"
Ewidentny prototyp "Friend" – ten sam lekko wachnięty groove, przestrzenne arpeggio gitary i dość dramatyczne zakręty narracji. Ale na tym etapie kiedy trzeba było huknąć ostrym przesterem, panowie się tego zupełnie nie bali. Stąd skoki dynamiki rodem z shoegaze/indie – cóż, jesteśmy w domu.

"Megabright"
Nigdy nie sądziłem, że to zauważę, ale stało się – intro, midtro etc. brzmią trochę jak Voo Voo z połowy lat 90-tych (ta piszczałka wobec tego plemiennego bitu...). Zamiłowanie Olcottów do krystalicznie przejrzystego soundu gitki i jazzopodobnych zmian akordów rodzi się tu w bólach.

"Tell a Lie"
Te błogie chmurki cieniutkiej gitarowej magmy wykręcone przez Evana dosłownie łaskoczą ucho. Christopher stara się jak może, ale tym razem nie odwróci uwagi swoim ponownie diabelsko finezyjnym bitem od zatroskanej opowieści Ryana (polecam ściskający gardło "tytułowy" mostek od 3:31).

"Mr. Whipple"
Nie wiem czy kojarzycie, ale w latach 90-tych była taka kategoria w muzyce rockowej jak "żart muzyczny", który na przykład ówcześni recenzenci "Tylko Rocka" zawsze umieli wskazać i odpowiednio skomentować. Przaśne ska z dęciakami i wieśniacką metalową wstawką? Śmieszne, co?

"Bliss"
Wkrada się mały deficyt riffów – zaczynamy od powtórki z "When Comes Sunday", później obcujemy z jazdą typu "art hard", która raz jeszcze zdradza inspirację grupami z pogranicza jakiegoś Living Colour.

"Rainman"
No dobra, Jane's Addiction po raz trzeci – ten hipnotyczny (mistrzowski zresztą) basik i sposób jego ogrania przywołują na myśl coś z Nothing's Shocking albo Ritual de lo Habitual (nie jestem pewien, dawno nie wracałem). Idealna improwizacja na koniec próby. Idziemy do domu.


Gay? (1996, V2)
EP-ka roboczo zatytułowana "A Very Special Christmas", wydana wpierw własnym sumptem, a następnie po podpisaniu kontraktu "wznowiona" w labelu V2.

"Red"
Niczym maszyna budząca się nieoczekiwanie do życia gdzieś na radioaktywnie skażonych terenach – tak rusza ta ociężała, toporna lokomotywa. Ryan śpiewa z początku tylko jedną nutę tym swoim pozornie beznamiętnym głosem robota. Ev maluje tło z pomocą shoegaze'owych kibordów. Potęga.

"Make-Out Music"
Legendarna historyjka o godnych pożałowania latach młodzieńczych, naznaczonych regularnym wpierdolem od "school bullies", przepuszczona przez analogowy, zadymiony filtr dźwiękowy, który być może dodaje tym scenkom +10 punktów do wiarygodności. Dyskusja akademicka, która wersja lepsza – ta przykurzona potem i łzami, czy późniejsza, sterylna, oczyszczona i przez to czytelniejsza stricte muzycznie.

"Gaymo"
Że się powtórzę – momentalnie przed oczyma staje widok okna oblanego rzęsistym deszczem, wyrażającym za pomocą środków filmowych stan emocjonalny bohatera. "Everybody's cool except for me". Chris nie trafia czasem w werbel, bo jemu się w takich lamusowskich balladach NUDZIŁO.

"Mexico"
Opowiadał w jakimś wywiadzie Ryan, że jako początkujący, nieopierzony songwriter był nadmiernie wręcz ambitny – próbował permanentnie przeskoczyć samego siebie ("outwrite myself", się wyraził). I że z perspektywy czasu sądzi, że był jednak na takie harce za młody. Otóż może odniosę się do tej myśli: drogi Ryanie, NIE, nie byłeś za młody; byłeś i jesteś geniuszem, robiąc z akordami rzeczy, których do dziś nie jestem w stanie zaakceptować – że ktoś na nie wpadł. Ale Chris i Evan też mają tu swoich kilka groszy absolutu – pierwszy inkrustując tradycyjnie popieprzony bit latynoskimi bębenkami, a drugi od 3:24 przy instrumentalnym zawieszeniu, które na parę sekund autentycznie zatrzymało bieg ŚWIATA ZIEMI.

"Friend"
Rzeczy doskonałe można rozkładać na czynniki pierwsze, ale... czy trzeba? Rozpływanie się nad tym co mówi do mnie sekcja rytmiczna we "Friend", załamywanie rąk nad przeplatającymi się, łagodnymi jak puch partiami gitar, wreszcie studiowanie relacji skoków melodycznych do harmonizacji – spoko. Polecam. Ale po milionie przesłuchań na dziś najbardziej rozpierdala mnie, że na płycie zatytułowanej tak i nie inaczej pada mój ulubiony misheard ever czyli "yes, they're gay". Oczywiście chodziło o "yesterday" (Ryszard Rembiszewski). Cool? Jasne, niewątpliwie. Jedna z najwspanialszych piosenek w dziejach muzyki rozrywkowej? Bezapelacyjnie, do samego końca. Mojego lub jej.

"Revolute"
Wiadomo: masturbacja, onanizm, poprzewracało im się w głowach "od waljeenia kóóóniaaa?", ogólnie wszystko co najgorsze. Ale z drugiej strony znajdźcie mi niemal dziesięciominutowe kawałki które tak wymiatają, obracając się w stylistyce HARD ROCKA. Samego bębnienia (co McGuire tu odjebaaaał, odpieeeerdooolił taki syyyf...) mógłbym słuchać z wywieszonym jęzorem, a są jeszcze przecież bracia. "I nie chodzi mi tu o Braci Cugowskich".


Split Personalities (1998, V2)
Debiutancki longplay w barwach V2, wyprodukowany z ogromnym pietyzmem przez sam zespół. Początek nowego rozdziału w artystycznej drodze 12 Rods.

"Split Personality"
Zanim jeszcze wjedzie śpiew, w pierwszych kilku sekundach dzieje się tu więcej harmonicznie niż na jakichś indie-popierdółkach z zajebistymi tekstami. Tyle, że tu też są zajebiste teksty. Intrygują choćby seksualne aluzje w sposobie wymawiania słów przez Ryana ("666...", "chewing gum..."). Koniec z wykonawczą i produkcyjną niedbałością. Z miejsca nie ma wątpliwości, że trio jest zwarte i gotowe na podbicie Ameryki.

"Red"
Złośliwi rzekliby – o, nareszcie słychać o co im chodziło w aranżach. Przyłożyli się chłopcy do miksu, oj przyłożyli. Ev kiedyś się zwierzał, że z muzyki rockowej to on preferuje głównie granie gęste harmonicznie i gęste soundowo. Kompletnie nie dziwi to w kontekście takich numerów. Z kolei McGuire znów rozbija bank swoim bezlitosnym łojeniem. Co za pałker!

"I Am Faster"
Z nowinek to mamy tu: lepszy sound (to znaczy dopiero tu można mówić o jakimś świadomym rozplanowaniu pasm), zakończenie wzbogacone o jeszcze jedną zmianę w harmonii (na finalnym "wooohoooo...") i przede wszystkim klawiszowe promieniowanie przenikające przez betonowy refren. I zresztą sam ten akord klawisza w refrenie nadaje się na osobną pogawędkę.

"Chromatically Declining Me"
Jeden z najbardziej kreatywnych numerów z kręgu indie-community zahaczających o tematykę masturbacji, obok jakiegoś nie wiem, "All We Have" MK Ultra czy innego "Welcome to the Working Week" (yyy, powinniście znać wykonawcę). Highlightem jest zwłaszcza lawina akordów przesypujących się przez post-refren od słów "backwards voices...". Pozazdrościć, pogratulować.

"Part of 2"
W rankingu linijek które automatycznie wywołują u mnie nie-ironiczny uśmiech na twarzy, kiedy je znów słyszę, szczególnie wysoko umieściłbym "I've been lapped by my losing streak / And I'm going for the gold", ale to jak Ryan puentuje tę mądrość rykliwym RZYGIEM desperackiej frustracjo-nadziei ("yeeaaaaaaaaaaaaaah") wykracza poza rzeczową interpretację. To jest ten drobiazg, który wywołuje dreszcze swoją adekwatnością użytych środków wobec przekazywanej treści i zwyczajnie "robi" numer.

"The Stupidest Boy"
Mieliśmy z redaktorem Zagrobą chyba po 12 lat, kiedy oglądaliśmy na VHS jakąś historię piłkarskich MŚ. I w tym filmie dokumentalnym poświęcono osobny fragment Gary'emu Linekerowi, a pod efektowny montaż jego kapitalnych goli podłożono sugestywny soundtrack. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem zachwycającą sekwencję akordową, którą po raz drugi i jak dotąd ostatni napotkałem tylko w wykończeniu refrenu "Stupidest Boy" (od "...in tooooown" do rozwiązania). Ciekawostka: w tym joincie na żywo Ev jednocześnie grał na klawiszach, gitce i śpiewał. "Sie gra, sie ma", c'nie.

"I Wish You Were a Girl"
Ciążenie harmoniczne z "Alison" Slowdive nie jest tu "pieprzem do gówna", tylko fundamentem, na którym Ryan utkał niektóre spośród swoich najpiękniejszych melodii. "Cause I feel green, if you KNOW WHAT I MEAN" – co tu się stało na przykład? Dlaczego to "know what I mean" idzie chromatycznie, pod prąd? Dlaczego bas nie gra po prymach, tylko jakieś inne dźwięki? W idealnym świecie takie pop-rockowe brylanty winny okupować szczyty alternatywnych list przebojów.

"Lovewaves"
Trójdzielna bluesująca ballada do przytulania, ze "stojanem" organów na tylnym siedzeniu. Jedna z najczulszych impresji w katalogu Rods, do której słuchania Bono najprawdopodobniej musiałby zdjąć buty (true story – cytat z Bono o No Line on the Horizon, zestawiwszy z A Love Supreme). I te typowe dla nich patenty, że albo zostaje ta sama nuta basu pod różne akordy gitar, albo odwrotnie. Miód.

"Make-Out Music"
"I'm not scared". Który to mówi? Po czym wchodzi nowe "Make-Out Music" – po goleniu, prysznicu i perfumowaniu. Coś za coś – brzmi na pewno bliżej mainstreamowego rocka z MTV (mówię o 90s-owym MTV) niż lo-fi'owej magii. Brzmi może nawet trochę jak liryczna odsłona jakiejś formacji nu-rockowej z przełomu mileniów. Ale to chyba tylko dla tych, co "nie odróżniają Glenna Goulda od szkolnego organisty". Klasyk.

"Girl Sun"
Boże, te słodziutkie mini-klawiszki we wstępie, skąd Evan je wziął. Z jakiejś zabawki dla dzieci? So cute. Kulminacja płyty, która chyba najbardziej przekonująco łączy słodycz kompozycji z niepohamowanym lotem hymnicznych, stadionowych zaśpiewów. Nie zapominajmy, że facet który to ułożył, zanim zafascynował się punkiem i niezalem, płakał w dzieciństwie przy Carpenters. To jest jego zakamuflowany hołd, zatem.


Separation Anxieties (2000, V2)
Płyta wyprodukowana na Hawajach przez ulubieńca Olcottów, perfekcjonistę Todda Rundgrena, który – jak nie on – nie zmienił dużo w piosenkach i aranżacjach, a jedynie odrobinę poprawił gramatycznie (wtf) teksty. Zwrot w stronę miększej, cukierkowej stylistyki rozczarował McGuire'a, który odszedł w trakcie sesji.

"Kaboom"
Ich zdecydowanie najmocniejszy opener w sensie takiego skutecznego chwycenia słuchacza za zęby, znokautowania go jeszcze zanim padną pierwsze słowa. A te słowa też nokautują, bo raczej mało kto odważyłby się napocząć album zdaniem "Sex! It's a regular practice". Ale też mamy refren z basem tak giętkim i gumowym, że pamięta się go do końca życia. Miazga.

"What Has Happened?"
Tekst to jeden z wielu na Separation śladów bolesnego rozstania, które autor przeżył w okresie poprzedzającym powstawanie tego materiału. Podobno naprawdę owa laska odeszła do kolesia z bandu grającego trochę jak Korn. Paradoksem jest tylko wyśmiewanie "pretensjonalnej agresji", która niejednokrotnie przecież gościła w pieśniach Ryana. Inna sprawa, że jest pretensjonalność i jest pretensjonalność. A ostatnie zdanie ostatniej zwrotki też śmieszne. W ogóle czysto muzycznie "CO ZA NUMER!", chciałoby się wykrzyknąć.

"Astrogimp"
Te sample, o których zastosowaniu przez Rundgrena wspominali Olcottowie, to zdaje się że właśnie w tym przemykającym przez całe "Astrogimp" arpeggiatorze syntezatorowym się materializują. Poza tym to póki co konsekwentna kontynuacja linii masywnych sweeperów ze Split. "Jest dobrze", znaczy się.

"Radioaction"
Już od 0:00 mistrzostwo aranżacji na kilka osobnych temacików. Ryan w swoim żywiole z tym zaginaniem harmonii w zwrotce (ile tam się dzieje, niepojęte), ale przywołany do porządku w samą porę, by zdążyć na zwiewny, nieco tęskny refren. Powracają niezręczne podteksty typu "I wear a lot of protection".

"I Think I'm Flying"
W każdym odcinku Todd wyrywa jakiś fajowy sound klawiszy – tu akurat organo-piszczałki a la "Strawberry Fields Forever". Echo przetworzonego głosu Ryana musuje niczym tabletka we wrzątku. Piosenka o kłopotach z uzależnieniem narkotykowym, podająca to zagadnienie w niepokojąco błogim wydaniu.

"Your Secret's Safe With Me"
Tkliwy follow-up do "Lovewaves" – nawet kolega sam siebie cytuje w wersie "From my right, from my left, up above, down below". Wiecie o co chodzi – to jest wierny zapis tego wyjątkowego stanu, kiedy odkrywamy niezwykłą intymność i wzajemność z tym kimś. Kruche domknięcie "strony A".

"Marionette"
Deczko irytująca pozytywka w intro niespodziewanie toruje drogę klasycznemu power-popowi dla nastolatków w duchu Cheap Trick. Przyuważmy też serię siedmiu akordów w finale – trochę Coltrane circa "Giant Steps" się wkrada, noooo. A tuż po nich, na fade-oucie... Secaucus jak z kuriera wycięty. Serio, obadajcie.

"You Gotta Go"
Na wydawnictwie, które w zamyśle miało być uproszczoną, wygodniejszą wersją Split, drapieżność "You Gotta Go" może szokować. O ile jeszcze lejtmotyw odnosi się ledwie do obiecującej wtedy idei "nowoczesnego rocka" (czytaj: ze wstawkami elektronicznymi), to w zwrotkach Ryan już nie potrafił poskromić swoich tendencji do utrudniania podziałów rytmicznych.

"Everybody"
Z pewnością kojarzycie ten szablon sceny w amerykańskim romansie dla nastolatków – do końca filmu pozostało 10 minut, wiemy już że ona jednak chce z nim, a on pójdzie po rozum do głowy i przestanie unosić się dumą, bo cóż znaczy duma w obliczu wiecznej miłości... Zanim jednak nastąpi happy end, przyglądamy się zatroskanym, zamyślonym bohaterom jak spacerują samotnie po parku, pieką ciasto zerkając niecierpliwie na zegarek albo czytają książkę, co chwila podnosząc wzrok i uśmiechając się do siebie nerwowo. A w tle leci taka sentymentalna piosenka, która niejako odkupuje ich winy plastikowym liryzmem z torebki. Więc pod względem klimatu "Everybody" to jest właśnie ta piosenka, tyle że "ładniutka w chuj".

"Rock N' Roll Band"
Nie od dziś wiadomo, że chłopakom z rokendrolowych bandów wyrywanie przychodzi łatwiej niż, dajmy na to, korpo-nudziarzom. Ryan igra z tym stereotypem, ubierając przekomarzanie w hojne zmiany akordów, fundujące jedną z jego najurodziwszych ballad na modłę Beach Boys. Pod koniec pokusił się nawet o scharakteryzowanie stylistyki Rods: "future rock, modern rock, space rock, alternative rock, progressive rock... CONFUSING rock". Co za boss.

"Repeat"
Pod pedantycznym okiem Rundgrena nowy wariant "Repeat" zyskał (poza – banał – godną oprawą brzmieniową) chociażby zabójczo mięciutki riff gitary w prologu ("panowie, wy tam coś chcecie zagrać konkretnego, czy tak będziecie mędzić bez ładu i składu?"). Zmodulowne outro mogliby przedłużyć o kilka taktów – nie obraziłbym się.

"Glad That It’s Over"
Tymczasem o dziwo to właśnie ten numer, a nie "Everybody", trafił na soundtrack filmu Orange County. Starzy fani, stróże indie-moralności i generalnie wszelkiej maści alternatywne "męczydupy cierpiące na wielki ból dupy" – wszyscy oni nie wybaczyli tego faktu 12 Rods i przekreślili dorobek grupy. Ich strata. W konwencji epickich closerów Weezera toczy się ten naiwnie "ostry", high schoolowy rock.


Lost Time (2002, white label)
Pożegnalny krążek, który muzycy przygotowali zupełnie inaczej niż "Separation..." – sami, za własne pieniądze, bez presji i oczekiwań wytwórni.

"Universal Time"
I proszę – takiego otwieracza nigdy nie mieli. Delikatnie hipnotyczny, szumiący kolaż, jakiego nie powstydziłoby się Broken Social Scene na (wydanym tego samego dnia – CHECK IT OUT!) You Forgot It In People. Sprytne uśpienie czujności słuchacza, przyczajone wprowadzenie do jednego z ich piosenkowych arcydzieł.

"Fake Magic 8-ball"
Jeśli muzyka coś mówi, jeśli realnie coś nam opowiada, to sam początek "Fake Magic 8-ball" zdaje się mówić coś w rodzaju: "słuchaj, musimy pogadać o czymś ważnym, z tym że sprawa jest dość pogmatwana... a było to tak...". Zmysł narracyjny tych gamoni mnie przytłacza. "What is my problem? Don't cop me no attitude – I'm not in the mood", mruczy Ryan. Po czym (0:26) następuje coś tak "posranego" w edycji bębnów, że przewijaliśmy to z Wojtkiem milion razy, żeby załapać sens. Do końca nie będzie nudniej.

"24 Hours Ago"
Czas trochę pokrzyczeć i wrócić do shoegaze'owej ściany dźwięku z ery Gay?. Rozbrajają mnie te "pułapki" w które wpada przebieg harmoniczny na koniec obiegu refrenu ("keep on... keepin' on..."). Mimo, że moc tego wałka sugeruje rzeczy bliskie Swervedriver, trafia się też kontrolowany kicz przywołujący Separation w brydżu.

"One Thing Does Not Belong"
Obsesja na punkcie The Police, jaka towarzyszyła Olcottom przez całą karierę, wreszcie doszczętnie spełnia się tu w zwrotkach. Barwa gitki i motoryka sekcji naśladują Summersa, Sumnera i Copelanda aż za bardzo. Ale jak to jedzie! Sądzę, że z naszego podwórza to Crab Invasion na longplayu mogliby ustrzelić takie cuś.

"Boy In The Woods"
Dziwne nagranie – rozpoczyna się jak przerywnik, interludium, skit który zostanie wyciszony szybciej, niż go zapamiętamy. A tu figa – z pozornie nijakiej, repetycyjnej, uporczywej figury wypływa nie tylko łagodny, ciepły chorusik, ale też mostek odsyłający do Genesis z 70s (czyli pochód akordów z jednym dźwiękiem basu w podstawie). I bądź tu mądry.

"Summertime Vertigo"
Gigantyczne emocjonalne pierdolnięcie następujące po półminutowej uwerturze ma sobie niewielu równych w kategorii gigantycznego emocjonalnego pierdolnięcia. Ale to dopiero przystawka. Sól "Summertime Vertigo" stanowi bowiem rozkoszny refren, zderzający ze sobą czołowo dwa rozpędzone tiry wypełnione bańkami mydlanymi. Nie kantuję.

"Accidents Waiting To Happen"
Zamiłowanie do kontrastowania figlarnej rytmicznie zwrotki (wyczuwam wibracje D-Planu) i szerokiego, pełnopasmowego refrenu z nawarstwionymi przesterami gitar i piskliwymi syntezatorami – to właśnie ich domena. Dużo się dzieje, jazda bez trzymanki – to nie jest muzyka dla starych ludzi.

"Terrible Hands"
Ryan przypomina sobie o hardcore'owych korzeniach, o czasach kiedy był młody i słuchał na przykład Dead Kennedys. Ale spokojna głowa – gość ponownie wpuszcza nas w maliny. Wszak uzupełnia punkowy wygrzew zwrotki błękitnym, zapatrzonym w niebo refrenem bez słów. Balans zachowany.

"The Time Is Right (To Be Wrong)"
Tak jak i tutaj: chwacki, harcerski, dość prostacki jak na Olcotta refren równoważy o wiele bardziej wysmakowana zwrotka, skonstruowana z umiejętnie rozplanowanych septym. O deserze w postaci mostka nie wspominając. Choć przyznaję, że grubo ciosany tytułowy zaśpiew góruje nad całością.

"Lost/Found"
Czyżby te elektroniczne akcenty w podkładzie (zaloopowany bit nieodległy od demówek Maxa Tundry, ambientowe pejzaże nieobce Boards of Canada) zapowiadały IDM-owe wycieczki Ryana w jego późniejszych, solowych projektach? Intrygujący eksperyment, kto wie czy w tym kierunku nie poszliby 12 Rods, gdyby się nie rozpadli? Nie miałbym nic przeciwko.

"Telephone Holiday"
Znów chciałbym nawiązać do twórców Zenyatta Mondatta i wytknąć bezczelną (acz wierną) kopię, ale mam nawet bliższą paralelę – "Being a Girl" Mansun. Ta sama ucinana rytmika, łudząco podobny riff, skłonności progresywne i kulminacja z solidną dawką patosu. Co za metoda na zakończenie swojego ostatniego albumu.

Dziękując za uwagę, w ramach bonusu chciałbym dorzucić moje top 15 osobistych faworytów, gdyby komuś nie chciało się zgłębiać całego katalogu formacji...

1. Friend
2. Mexico
3. Stella
4. Girl Sun
5. Fake Magic 8-ball
6. Make Out Music (Gay?)
7. I Wish You Were A Girl
8. What Has Happened?
9. The Stupidest Boy
10. Kaboom
11. Repeat (Bliss)
12. One Thing Does Not Belong
13. Rock N' Roll Band
14. Chromatically Declining Me
15. Summertime Vertigo


...oraz dla garstki die-hardów – jeśli jeszcze nie widzieli – wkleić ten kuriozalnie wymiatający występ telewizyjny promujący głównie materiał z Separation, bez perkusisty, w składzie: Ryan, Ev i obsługujący bas William Shaw:





No, to tyle. Wesołych Świąt!

–Borys Dejnarowicz, Grudzień 2013

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)