RECENZJE

Wrens
The Meadowlands

2003, Absolutely Kosher 7.5

[Otrzymawszy specjalny, limitowany egzemplarz wyczekanego, pierwszego od siedmiu lat albumu Wrens, jednej z jego najukochańszych kapel na całym bożym świecie, redaktor Dejnarowicz zaszył się z discmanem, słuchawkami i dwiema zgrzewkami wody mineralnej Żywiec w bliżej niezidentyfikowanym bunkrze przeciwnuklearnym gdzieś na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej. Tam przez cztery dni w oszołamiającym uniesieniu napisał dwanaście różnych wersji recenzji The Meadowlands, by następnie zniknąć niepostrzeżenie. Podążając jego śladami, przechwyciliśmy wszystkie pozostawione w nieładzie teksty. Poniżej publikujemy edytorski wybór z tej szaleńczej sesji twórczej, najsensowniejszą rekonstrukcję domniemanej wizji, próbkę zdolności naszego writera.]

To były zimowe ferie 1997, druga połowa stycznia właściwie. Sine zwały twardego śniegu skrzypiały nam pod przemoczonymi butami, gdy szybkim niemal-biegiem wracaliśmy z wieczornego spaceru w poszukiwaniu telewizyjnego programu, "Przeglądu Sportowego", baterii do walkmanów. Po drodze zahaczyliśmy o domek znajomej rodziny, gdzie zamieszkiwały dwie nasze "wyjazdowe" koleżanki, desygnowane niejako do roli towarzyszącej. (Grywaliśmy z nimi w brydża, łamiąc zresztą wszelkie zasady, co u karcianych wyjadaczy wywołałoby znaczne podwyższenie ciśnienia, czyli popularną "kurwicę".) Ale domek stał puściutki jak mózgi uczniów technikum w Toruniu, bo dziewczyny do upadłego korzystały z narciarskiego wyciągu. Trudno, ale wrócimy tu jutro. Wówczas "jutro" oznaczało "zawsze", dzisiaj "jutro" oznacza "dlaczego człowiek jest śmiertelny". Po powrocie redaktor, a raczej po prostu Michał, bo żadnymi redaktorami wtedy jeszcze nie byliśmy, Zagroba swoim koślawym pismem układał pierwszą piątkę wyimaginowanego teamu koszykarskiego. Słuchaliśmy Nirvany, katowaliśmy No Code, a ja zgrywałem grunge'owca, afiszując się z hasłami "I don't care" i "I hate myself".

Tymczasem po drugiej stronie Atlantyku pewien kwartet z New Jersey o nazwie Wrens był świeżo po wydaniu swojej drugiej płyty, zatytułowanej Secaucus. To niewytłumaczalne, paranormalne zjawisko, lecz ujmując metafizycznie, tego dnia po raz pierwszy "usłyszałem" Secaucus. Usłyszałem go w złowieszczym szumie nocnego wiatru, w spontanicznym powiewie bezgranicznej wolności, w niewyrażalnym ludzkimi słowami klimacie pełnego porozumienia na gruncie młodocianych metamorfoz, preparujących z chęci życia, selektywnej percepcji, seksualnego napięcia i przerażenia nieskończonością nową jakość, wtłaczającą osobnika w stan, jakiego wcześniej nie zaznał. Te dwa tygodnie minęły nam pod znakiem procesu identyfikowanego pod semantycznym adresem "dojrzewania", w skrajnie banalnych przejawach terminu. I jakoś Secaucus przypłynęło do mnie powietrzem, ze wschodniego wybrzeża Stanów do Tatr. Wchłonąłem te dźwięki w formie drobnoustrojów, nałykałem się ich jak wirusa. Zaszczepiły mi pewien rodzaj "wyczucia", sterujący moją świadomością do chwili obecnej. Nauka nie zna przypadków przenoszenia skroplonej zawartości płyt ponad kontynentami, ale zupełnie jak w przypadku Skylarking, które nieodparcie przypomina mi beztroskie lata osiemdziesiąte, choć przecież wcale o tym albumie nie słyszałem, Wrens wryli mi się w głowę na długo, zanim odebrałem słuchowo jakikolwiek ich utwór.

A tego momentu nie zapomnę pewnie już nigdy, momentu pierwszej konfrontacji z Secaucus. Młody, głupi, nie sądziłem, że po latach trafię na album bezbłędnie, wręcz fotograficznie oddający przeżycia i przesilenia wspomnianego okresu. To nie przypadek, rok 1996 i ten klimat dziwnie świeżej, ale zaskakująco ciepłej, inteligentnej, błyskotliwej rozmowy z najbliższym przyjacielem. Od tej pory uznaję ich za swych "duchowych braci", ledwie kilka lat starszych, ale na miły bóg, czujących to samo. Próbowałem zbić ten argument na wiele sposobów i na nic się to zdało, skoro Secaucus jest płytą dotyczącą moich zagadnień. Powiedzieć "moja drużyna" to w tym przypadku zszargać sacrum. Ilekroć wracam myślami do tamtej zimy, bierze mnie dziejowy paradoks. To tamtej płyty powinniśmy byli słuchać, teksty tego zespołu cytować Marcie i Ani w Pizzerii. Poniekąd żyliśmy podwójnym torem; wydawało nam się, że Nevermind to już jest szczyt, a jednak coś nie dawało spokoju, męczyło w kontekście tempa nieprzewidywalnej akcji. Teraz rozumiem, Wrens zza mgły kiwali do nas palcami, chodźcie tu, zapraszamy, mamy piosenki-ilustracje do waszych rozważań na takie tematy, jak "czemu wszystkie ładne panny są głupie", "gdyby tylko udało się..." i "marzę, by za kilka lat...", doznacie. Los uchronił nas chyba celowo, bo gwarantuję, że naprawdę bym doznał, może nawet za bardzo, może nie byłem gotowy?

Opowiadanie o Secaucus wychodzi mi nieudolnie. Przez długi czas ukrywałem skarb przed kręgiem najbliższych znajomych, bo zwyczajnie bałem się umiarkowanych reakcji. A precyzyjnie: bałem się również nadmiernego szumu, fałszywego podniecania się, uzasadnionego tym jedynie, że ją lubię. Kocham. Klęczę. Padam. Wprowadzenie zwykle zaczynam od hipotetycznej imaginacji. Załóżmy, że na każdej świetnej płycie jest taki jeden kawałek, który zmiata cię z powierzchni ziemi, eksplodujesz, obrastasz perłami. Taki jeden, który sobie upatrzyłeś, troszczysz się o niego jak o własne dziecko, a z częstotliwością zegarkową pożerasz go bez sztućców, opychasz się i zawsze ci smakuje. Czyli tak zwana dziesiątka. Na wybitnych płytach jedna, dwie, pięć. Wyobraź sobie teraz, że z kilkunastu płytek zebrano te dziesiątki. I wrzucono na jeden dysk. Obok siebie. Jedna po drugiej. Dla zabawy, żeby zobaczyć, co będzie. Wyszła prawie godzina muzyki, dziewiętnaście numerów. No i co będzie? To już dopowiedz sobie sam. I pada pytanie: to w takim razie to jest 10.0, tak? Nie wiem. Oceny, w ogóle matematyka, niewiele znaczą gdy słyszę piosenki Wrens. Gdyż są to jedne z najbardziej frapujących, porywających, nowatorskich, oryginalnych i jednocześnie pasujących do mnie jak moja własna krew piosenek dekady.

Utrzymuję, że niewiele płyt w całej historii w ogóle miało takie wejście: tandem openera i followera. "Yellow Number Three" to bodaj najszybciej zmieniający akordy punkowy kawałek ever; że udało się z niego wyciosać tak pomnikowo doskonałą kompozycję jest świadectwem geniuszu. Ale po minucie nadchodzi ABSOLUT, coś niewypowiedzianego, zaprzeczającego istnieniu zasad w rocku, istny szał. Rozpędza się jeden z riffów wszechczasów, "Built In Girls". I gdy pada pierwszy wers "Sweet pretty things / Set out in motion", ujawnia się orgazm boga. Na refren nie starcza mi sił. Ale do końca będą wypieki, bo jak podkreślałem, każdy, dosłownie, fragment Secaucus to nie naciągana dziesiątka. Melancholia "Won't Get Too Far", niebezpieczeństwo "Joneses Rule Of Sport", wzruszenie "Dance The Midwest", frustracja "Hats Off To Marriage, Baby", predestynacja "Counted On Sweetness", nadzieja "I've Made Enough Friends", czy futuryzm "It's Not Getting Any Good", protoplasty Source Tags & Codes. Tam było wszystko, niczym zamknięte w słoiku jednostkowe istnienie, muzycznie nie dające się objąć, drwiące z kategorii "pop / punk", drwiące z uprzednich koncepcji harmonii, hooków, melodyjności. Szczerze, jakoś ciężko wyobrazić sobie bardziej perfekcyjne piosenki, chyba, że sięgniemy pamięcią do wiadomo kogo.

Miast wypisywać z książeczki co drugi liryk, zaznaczając jak bardzo się z nimi utożsamiam, ustalam jedno: to jedno z moich insygniów. Mało co w równym stopniu ukształtowało mnie jako człowieka, jakieś Beatles, Radiohead, XTC, czy Dismemberment Plan chyba. Konkretni ludzie, konkretne sytuacje i konkretne płyty i Secaucus do nich należy. Mogę ją ostatecznie porównać do Emergency & I w kategorii skali termicznego szoku spowodowanego kosmicznością materiału. Multiwymiarowość, progresywność, zaraźliwość. Ta fuzja nostalgii z energią. Te teksty, w rodzaju "I can't believe I'm grown / None of my friends live at home / Not since fall". To, jak Whelan wymawia "ł", jako "w": "Krajst Dżejn Ajm naaaat / Aj newer WŁOOOZ" ("Łerewa ju goł, Łotewa ju du, ałylbi, ałylbi"). To, jak kolesie śpiewają wszędzie na kilka linii, przeplatając je misternie. Aaaaaa, to jak budują swoje motywy. Nie łapię tego, absolut. ABSOLUT. Człowieku, raz usłyszysz przez moment Secaucus i nagle przestajesz wierzyć, że cokolwiek więcej jest do osiągnięcia. Jak to zrobili, no jak. Podnietę potęguje ten oryginał, biały kruk, out-of-print, wygrzebany na jakiejś aukcji, wściekle czerwony, bijący światłem na odległość.

Nic więc dziwnego "drogi pamiętniku" (nie ma tego), że gdy Wrens po raz pierwszy, a było to zdaje się ze dwa lata temu, napomknęli o możliwości edycji trzeciego albumu (gwoli ścisłości, debiut Silver ukazał się w 1994), ziemia zadrżała w posadach. W rzeczywistości zespół przygotowywał nowe kompozycje od lat, ale wciąż odkładał ich nagranie, chorobliwie przeciągając przerywane sesje. Dziś, po zapoznaniu się z The Meadowlands, wiem doskonale co było przyczyną kolosalnego opóźnienia. Ale przez wiele miesięcy sprzeczne plotki dochodzące z obozu Wrens potrafiły skutecznie wyprowadzać mnie z równowagi. "Już, skończyliśmy! Płyta gotowa!", zapowiadali. I następnie milknęli na długie tygodnie, nie dając znaku działalności. Skąd ja to znam. Obiecanki cacanki. Sam wahałem się w głębi, czy chcę w ogóle tej płyty. Oni znowu straszyli: "Szykujcie ochraniacze! Zamknęliśmy studio na klucz! Dosyć tego nagrywania!", lecz efektów brakło. Rozmyślałem rankami, może szykują jakąś bombę. Jeśli zawrą choć centymetr entuzjazmu Secaucus, to zmiażdżą konkurencję, haha. Rok się skończył, zero, nul. Aż wreszcie sygnał przyszedł z nowego labela kwartetu, Absolutely Kosher, że emitowana jest specjalna, przedpremierowa wersja The Meadowlands z bonusami. Cory Brown był na tyle miły, że przystał na reguły gry Zagroby i po perypetiach mam to cudo, kopię numer 858 z tysiąca. Pierwszą rzecz Wrens od siedmiu lat.

"It's been so long since you've heard from me". Tak zaczyna się The Meadowlands i przyznaję, siedem lat to sporo. Zwłaszcza dla dorosłych mężczyzn, a nie wcale muzycznych trendów, czy standardów. Bo te Wrens mieli zawsze w zadku siwka. Operowali poza jakimikolwiek ograniczeniami. Nad tym można zapanować. Natomiast nad starzeniem się nie. Spodziewali się fani radosnej, młodzieńczej dawki nieobliczalnego fenomenu? Rozczarowanie. Nie taka będzie ta płyta. Gdy ma się dwadzieścia parę wiosen na karku, świat wiruje z prędkością rollercoastera i mieni się atrakcjami. Po trzydziestce zwalnia i zaczyna drgać, to idzie od żołądka. Bolesne, że to nie jest metakomentarz. Nazwijcie to kryzysami, klimakteriami, cokolwiek. The Meadowlands to gorzka, żałobna rozprawa nad straconym czasem, straconymi złudzeniami, strachem przed umieraniem. Każdy wers odnosi się do niespełnionych oczekiwań wobec idealnych założeń. I jakby ucieka od konkluzji, że przecież nie ma czegoś takiego, jak "strata". Za to mimowolnie pogrąża się w bezruchu takich stwierdzeń: "I got a wife and kid / That I never see / And I'm nowhere near / What I'd dreamed I'd be / I can't believe / What life has done to me".

Wchodzą cztery pogrzebowe, miarowe nuty basu, a bicie kotła inicjuje cierpiąco ironicznie zatytułowany marsz "Happy". Urywana w pogłosie gitara nakłania do zrezygnowanej narracji. "You're the only one that I ever trusted / Or who ever cared at all". Wstrząsające pytanie zadane jest chwilkę później: "Is this how it's going to be?", no właśnie. "This Boy Is Exhausted" wręcz streszcza historię powstania płyty. Zacytuję obszernie: "I can't type / I can't temp / I'm way past college / No ways out / No back doors not anymore / Eight years long / A single song / Come to this / Triple guessing / Double down / Cause I can't write / What I know / It's not worth writing / I guess we're done / Cause every win on this record's hard won". Może nie skomentuję. Iskierka nadziei pojawia się w optymistycznym mostku: "But then once a while / We'll play a show then that makes it worthwile / Our sights set low / As Jerry squares off the set / Here we go". Niestety, puenta zapowiada następny krok formacji. "But... this boy is exhausted". Hm, spójrzmy, kto tu jest exhausted. Kto nie ma siły wstawać rano i robić śniadania, myć zębów ("I have to make myself brush my teeth"), uczyć się, trzaskać recek, kto nie obejmuje ogromu dookoła, he? Ktoś wspominał o "duchowym braterstwie"? I jak mam pisać o Wrens.

Obrazki niespełnionych miłości, nie rdzewiejących sympatii do dawno przeminionych dziewcząt wypełniają drugą połowę epopei. Wypunktowałbym wszystkie żeńskie imiona, które uhonorowali w swoich pieśniach, ale głupio mi. No dobra, główną bohaterką Secaucus była niejaka Jane (poważny związek Whelana chyba), natomiast na The Meadowlands przewija się wątek Beth. Zdaniom w stylu "Jane fakes a hug / She throws herself down on the rug" teraz odpowiadają takie, jak: "Happy anniversary, jerk / And I just laughed / At the timing with you on hold line two / Still crying why / Play sex on the cuff? / Does Beth like it rough?", wystarczy. "She Sends Kisses" i "13 Months In 6 Minutes" wypełnia tęsknota za uczuciem, a tytułu "Ex-Girl Collection" tłumaczyć chyba nie muszę. A wszystko to zatopione w marazmie, bezradności, od trochę innej strony. "You keep saying Jersey's not a home / I thought I had it all figured out / But look who got it wrong". Tęsknota, niepewność, zagubienie. I tak sobie krok po kroku smędzą.

Również muzycznie. The Meadowlands krytycznej braci w niczym nie przypomni Secaucus. Zniknęły szaleńcze kulminacje gitar, zabójcze tempa, rozdzierające, pędzące wokale. Brak tutaj quasi-punkowych wymiataczy na skalę "Rest Your Head", "Hatts Off To Marriage, Baby" lub "Luxury". To przeważnie płacząca, szlochająca, pół-senna płyta. Prosta w podziałach, mono-nastrojowa. Zadomowiły się akustyczne brzmionka, weźmy "Thirteen Grand" czy "Everyone Choose Sides". I nawet swoje słynne przestery używają do kreowania stojących pejzaży ("Boys, You Won't"). Oczywiście, znak rozpoznawczy Wrens, to nietypowe, anty-schematyczne prowadzenie tematów, jest tu obecne w każdej minucie. Sporadycznie wychodzi im słodziutki placek, jak w "Hopeless", gdzie zapewniam, zakochani w tych wyczesanych progresjach odnajdą stare klimaty, mimo średniej chwytliwości. Zresztą przyswajalność plasuje się w dolnych rejonach wskaźnika, co wygląda niewiarygodnie w zestawieniu z hiper-giga-popowością poprzednika.

Oczywiście, jak już przywalą, to udaje im się wskrzesić ducha sofomora. Właściwie na The Meadowlands są takie dwa ostrza. "Faster Gun" konstruuje kolejne rosnące sekwencje dokładnie tak samo, jak powiedzmy "Dance The Midwest". Choć nie oszukujmy się, na Secaucus byłby to cienki bolek. Ale co by tam nie było cienkim bolkiem. Pół-instrumentalna jazda "Per Second Second" wprost podejmuje wyzwanie "rockowania", rezultat zadowala. Tu skojarzenia raczej z "Counted On Sweetness". Warto chyba też wzmiankować cztery bonusy, główną atrakcję mojego unikatowego wydania. "Splitter #7: Fireworks / James, I Wanna" to klaustrofobiczny kolaż, polegający na zmiksowaniu razem w dwóch oddzielnych kanałach dwóch piosenek o tej samej podstawie perkusyjnej. Eksperyment. "Our Brightest New Year" bazuje na żarzącym riffie i dziwacznie modelującym go basie, rodzaj mniej przebojowego "Hats Off To Marriage, Baby". Natomiast dwie następne, wygrzebane z archiwów rzeczy pochodzą jeszcze sprzed Silver. "Green Tides" to szkic wykapanego Police, gdzieś tak z Zenyatta Mondatta, a "Blue Lips" traktujmy jak wprawkę shoegazerową, na zasadzie "chcieli sprawdzić, co im wyjdzie".

Jednak najbardziej reprezentatywny dla smutnej atmosfery The Meadowlands jest closer, "This Is Not What You Had Planned". Umiejscowiony pośrodku końcówek Think Tank i White Blood Cells, przedstawia Charlesa odchrząkującego przed zasiądnięciem do fortepianu. Po wersie "Baby don't you know what is right" rozlega się przeraźliwy wrzask, wrzask trwogi. Kocham Wrens. Kocham tych ludzi. Nie dociera do mnie, że skończyli się jako songwriterzy, że wymęczyli wtórną trzecią płytę. Ponieważ. Ponieważ co? Pamiętacie jak Tim Roth krzyczał cały we krwi w Reservoir Dogs: "I'm fucking dying! I'm fucking dying!". Załóżmy, że macie wspaniałego kumpla, z którym rozumiecie się bez słów, telepatia, specyficzna więź. I on zawsze jest duszą towarzystwa, nakręca żartami, gagami, refleksem. Ale pewnego razu jest przybity, siedzi w kącie i milczy. To co, naskoczycie na niego, czy pokrzepicie? Przecież to wciąż on, tylko ma gorszy dzień. Zatem metodą wnioskowania doszedłem do pętli czasu i takiego oto porównania na prywatny użytek: Secaucus opowiadało o mnie z przeszłości; The Meadowlands brutalnie antycypuje moją przykrą przyszłość.

Borys Dejnarowicz    
12 września 2003
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)