SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja: Starszyzna plemienna

21 czerwca 2006




Rekapitulacja kwartalna (kwiecień-czerwiec 2006): Starszyzna plemienna

Temat "starszyzny" jest o tyle trudny, o ile ciężko zastosować jakieś jednoznaczne kryteria na oddzielenie weteranów od rześkiej i postępowej reszty. Tacy Pixies – czy to nie weterani? Nie dość, że Frank Black się roztył już na początku lat dziewięćdziesiątych, nie dość, że debiutu nikt z nas nie pamięta własnym doświadczeniem, to jeszcze obecnie 75% niezal-grup, jak to ładnie mówią, inspiruje się ich dorobkiem. Obecnie stanowią nawet żywą (koncertującą) klasykę. A co z Autechre? Stereolab? Heh, świat popu (szeroko traktując to pojęcie) szybszy jest w swych zmianach od naspidowanego kameleona.

Warto wiec sprecyzować, według jakich kryteriów wybierałem artystów do tego zestawienia. Kryterium było właściwie jedno: debiut płytowy najpóźniej w 1985 roku (liczą się single). Data ta wiąże się z pierwszymi moimi świadomymi wspomnieniami, taka mała podróż za kres nocy. Poza tym niewiele łączy całą tą grupę bardziej lub mniej statecznych osobistości, poza bagażem doświadczeń. Rolę przerywników miały pełnić refleksje nad bieżącymi mistrzostwami świata w piłce nożnej, jednak po sportowym samobójstwie polskiej ekipy, odpadnięciu reprezentacji Iranu, Trynidadu i Tobago oraz niezasłużonych zwycięstwach zblazowanych band gwiazdorów z Brazylii i Anglii zarzuciłem ten zamiar w geście dramatycznego protestu. Zamiast tego cytuję fragmenty odnalezionego niedawno eseju autorstwa Martina Heideggera pod tytułem Starość Jako Element Tworzenia I Konsumpcji Popkultury z 1950 roku. Zainteresowani mogą znaleźć całość tego tekstu pod adresem:
www.heidegger.org/tekst/starosc/evirusy/trojan239/rozpierducha_dysku+sterownikow.exe.

"I hope I die before I get old" – głosił tekst jednego z pierwszych hymnów zbuntowanej brytyjskiej młodzieży lat sześćdziesiątych, hymnu który legł u podstaw nie wyrażonej być może explicite, lecz bez wątpienia dającej się odczytać z tekstów całego uniwersum znaczeń kultury rocka, czy związanym z nim świata popu i alternatywy – jako dwóch stron tego samego zjawiska, jakim jest współczesna kultura wielkomiejska. Kilkadziesiąt lat później to samo stwierdzenie brzmi nieco ironicznie, szczególnie gdy płynie ze ust sześćdziesięciokilkuletniego Rogera Daltreya. Pominę cały polityczny kontekst "My Generation" i postaram się odpowiedzieć na pytanie jak definiowana i odbierana jest starość w świecie dzisiejszej kultury masowej, ze szczególnym uwzględnieniem przemysłu muzycznego.

Nowe wydawnictwo Morrisseya Ringleader Of The Tormentors zebrało bardzo mieszane recenzje, ale nie da się ukryć, że po kilku wydawnictwach z połowy lat dziewięćdziesiątych, które przeszły bez echa, Mozzer znowu rządzi – pewnie w związku z modą na Smiths i lata osiemdziesiąte, finansowemu wsparciu szefów wytwórni i duchowemu psychologów. Serio mówiąc, nowe piosenki trzymają wysoki poziom, a produkcja Tony'ego Viscontiego brzmi przekonująco, chociaż wpisuje Morrisseya w kontekst monumentalnych aranżacji dinozaurów rocka. Niemniej jednak kompozycje wychodzą daleko poza nudną poprawność i mogę szczerze płytkę polecić.

Na podobny syndrom nie można narzekać słuchając nowej płyty Sonic Youth Rather Ripped. Główną ideą albumu jest, jak zgaduję: melodyjnie, rytmicznie, w tradycji amerykańskiego indie. W telegraficznym skrócie: jest to przefiltrowana przez post-rockowe doświadczenia konstrukcja utworów w stylu płyt Goo i Dirty. Nie mam nic przeciwko sonicowym tasiemcom, ale Rather Ripped brzmi zdecydowanie i świeżo, przepełnione jest pomysłami na to, co zrobić z klasycznie skomponowanym utworem, by brzmiał oryginalnie i porywająco.

Mission Of Burma wywodzi się z podobnej post-punkowej tradycji, chociaż innego obszaru (w końcu SY to dumne NYC, a Mission pochodzi z Bostonu). Słychać to w mniej zrelaksowanym brzmieniu i klimacie, odnoszącym się do amerykańskiego hc. Oliberati, bo tak nazywa się najnowsze wydawnictwo, w godny uwagi sposób łączy przesterowane gitary, łomoczący bas z (w miarę) melodyjnymi wokalami.

Idąc dalej tropem amerykańskiego gitarowego indie wkraczam na teren Sun City Girls, określanej ponoć przez Snakefingera jako najgorsza grupa świata, o czym z dumą na oficjalnej stronie netowej informuje zespół. Płyta Static From The Outsider Set ma formę audycji radiowej, prowadzonej przez gwiazdę meksykańskiego kina Cantinflasa. Obok krótkich felietonów o prowokującej treści mamy tu psychodeliczne niby-bluesy, niby-orientalne zaśpiewy, niby-folki. Na uwagę zasługuje "Give Me Back My Wine", który nazwałbym "traumatycznym bluesem" (coś w rodzaju akustycznego "ProzaKc Blues" KC). Jeżeli miałbym opisać zawartość płyty metodą odniesień, ulokowałbym ją gdzieś pomiędzy Residents a Captainem Beefheartem, czyli w klimacie wcześniejszych dokonań zespołu.

Nie każcie mi pisać o nowej płycie Red Hot Chilli Peppers. Umówmy się: ten zespół rozpadł się po wydaniu średnio udanej płyty One Hot Minute, Frusciante w swoim pokoju nagrał pięć kolejnych części "Niandra Lades...", Kiedis oniemiał, a Fleai i Smithowi artretyzm powykrzywiał stawy w dłoniach. Świat byłby tak piękny. A tak w teledysku "California Cośtam" zespół najpierw parodiuje klasyków amerykańskiego rocka, a w końcu sam siebie, co jest jednocześnie bezczelnym samozwaństwem, a z drugiej strony nieświadomie ironicznym komentarzem dotyczącym jakości płyty i piosenki.

Jak przekonuje wyżej wymieniony cytat z piosenki The Who, rock był od swych początków związany z młodością, witalnością, a zarazem buntem skierowanym przeciwko politycznemu establishmentowi, utożsamianemu z gerontokracją, rządami skompromitowanego w myśl nowych społecznych idei starszego pokolenia, o czym pisze Ming Ming Pu. Wśród wykonawców rocka z lat sześćdziesiątych, a przypuszczać można, że i wśród fanów mocno utożsamiających się z owym fenomenem, trudno wymienić zbyt wielu ludzi, którzy przekroczyli 35 rok życia. Dekadę wcześniej podobną kontrkulturową grupę organizowali beatnicy, że nie wspomnę o 'czysto' młodzieżowych ruchach rockersów i modsów, a także o wszystkich lokalnych realizacjach wielkiej pokoleniowej rewolucji, które opisywał Dupio.

Najnowsze wydawnictwo Pet Shop Boys, płyta Fundamental, stara się podjąć dialog z popularnymi obecnie wykonawcami, którzy z kolei korzystali z estetyki stworzonej przez zespół Lowe'a i Tennanta. Mam tu na myśli scenę electro i Captain Comatose. Ok, słucha się tego całkiem nieźle, chociaż w dużej ilości trochę nudzi. Wygląda na to, że czasy, kiedy Actually i Disco kreowały nową jakość w świecie muzyki pop, minęły bezpowrotnie.

Dobre recenzje zebrała nowa płytka Erasure, Union Street, ale osobiście znudziłem się nieco słuchając akustycznych ballad, porywających jak 1 763 odcinek Mody Na Sukces.

Znacznie lepiej działa na mnie ostatnia płyta Current 93 Black Ships Ate The Sky. Nie przynosi wielkich reform w brzmieniu zespołu, nadal środki muzyczne podporządkowane są budowaniu mrocznego nastroju. Akustyczne aranżacje i aktorskie interpretacje Dave'a Tibeta sprawiają, że muzyka z płyty kojarzy mi się z czasami teatru elżbietańskiego, pod warunkiem istnienia w tamtych czasy piercingu i kwasu (z czego pierwsze symbolizuje nieco perwersyjny smaczek, a drugie halucynacyjne wizje). Warto odnotować udział Marca Almonda i Antony'ego, których alternatywna seksualność czyni tę płytę, razem z dwiema wcześniej omawianymi, doskonałym prezentem dla każdego członka Młodzianków Weszpolskich.

W latach sześćdziesiątych sprawa była zupełnie prosta, lata siedemdziesiąte postawiły problem przerzedzających się długich włosów, zmęczenia życiem i dużą ilością narkotyków, pragnienia ekonomicznej i społecznej stabilizacji. Wreszcie realizatorzy idei społecznej kontrkultury zajęli stanowiska w państwowych i lokalnych strukturach władzy, zmieniając ją w daleko mniejszym stopniu, niż ona ich. Ruch punkowy jeszcze bazował na idei młodości, buntu i zmiany pokoleń, z jednej strony będąc przedłużeniem archetypu muzyki rockowej jako soundtracku rewolucji, z drugiej wyrastając z ekonomicznych podziałów w brytyjskich miastach, jak wskazują analizy Bradahovicha.

Wszystkim miłośnikom delikatnych popowych dźwięków mogę polecić płytę Asceticists zespołu Whitehouse (oczywiście w ramach poszukiwania ekstremalnych przeżyć). Klasycy industrialnego noise'u jak zwykle serwują porcje radykalnej muzyki (czytaj: sprzężeń, zgrzytów i pisków) i tekstów. Uprzedzam, że jeżeli czasami w muzyce noise można się rozsmakowywać, to Whitehouse celuje w testowanie naszych narządów słuchu.

W stronę industrialu od wielu już lat ciąży Gary Numan, jakkolwiek jego dokonania przybierają formę klasycznie skomponowanych piosenek. Muzyka z płyty Jagged mieści się pomiędzy ostrzejszym Depeche Mode a spokojniejszymi utworami Marilyn Mansona, co może nie zapowiada niczego szczególnie interesującego, ale – mimo to – kilka piosenek robi całkiem sympatyczne wrażenie, o ile można użyć takiego sformułowania, gdyż klimat jest posępny. Ale generalnie jest to kolejny po Pet Shop Boys przykład na artystę, który inspiruje się muzyką, którą wcześniej sam zainspirował.

Kontynuując industrialny wątek odnotować muszę nowe płyty Ministry (Rio Grande Blood)Revolting Cocks (Cocked And Loaded) i stwierdzić przy tym, że żadne późniejsze dokonania Ala Jourgensena nie przebiją moim zdaniem pierwszych jego nagrań w ramach Ministry (Twelve Inch Singles 1981 – 1984), które on sam uważa za komercyjne gówno. A tymczasem to całkiem wizjonerska porcja perwersyjnego disco.

Nie zawodzi nowa płyta Television Personalities My Dark Places, która to grupa prostymi środkami tworzy narracyjną całość, utrzymaną w konwencji odświeżonego brzmieniowo post-punku (elektronika gdzieniegdzie). Przywodzi to na myśl odbitą w krzywym psychologiczno społecznym lustrze – nomen omen – telewizyjną operę mydlaną. Muzyka jest tu nośnikiem do przekazania obserwacji i komentarzy na temat bla bla bla sami posłuchajcie czego, a wokal Dana Treacy'ego, będącego punkowym odpowiednikiem Roberta Wyatta, wymiata, jak tylko potrafią zrobić to new-wave'owi prole typu Lydona czy Marka E. Smitha.

Z podobnej tradycji brytyjskiego post-punkowego grania wywodzi się Durutti Column, ale mamy tu do czynienia ze zjawiskiem zupełnie odmiennego rodzaju. Vini Reilly od pierwszej płyty skonstruował zupełnie oryginalny świat brzmieniowy, oparty na gęstych gitarowych fakturach (stąd nie do końca słuszne porównania do Frippa), dodatkowo zagęszczonych efektami typu delay i reverb. Keep Breathing nie różni się bardzo od poprzednich dokonań zespołu, chociaż ze względu na zastąpienie dość prostych automatów perkusyjnych na płytach sprzed ponad dekady nowoczesną produkcją, brzmienie jest bardziej subtelne i dopieszczone. Ambienciki, gdzieniegdzie delikatne, dalekie od banału piosenki z – jak to się pisze w recenzjach – eterycznym głosem Reilly'ego.

Killing Joke na płycie Hosannas From The Basement Of Hell jest bardzo daleki od delikatności. Zespół trzyma bardzo wysoką formę, nie rezygnując w żaden sposób z charakterystycznego, ostrego a zarazem monumentalnego (plemiennego – jak mówi Jaz Coleman) brzmienia. Kompozycje oparte są na klasycznym rockowym instrumentarium, a szczególnie interesująca jest realizacja gitar, brzmiących jednocześnie ostro i przestrzennie. Nie jest to melodyjna ani "przyjemna" muzyka, ale kompozycje mimo to wpadają w ucho i dzięki temu płyta jest jedną z najlepszych w tym podsumowaniu.

Voivod wydaje płytę Katorz, która prezentuje zdecydowanie mocniejszą stronę brzmienia zespołu, kojarząc się zdecydowanie bardziej z Black Sabbath niż progresywniakami, do których w przeszłości Kanadyjczycy (z Quebecu) się odnosili. Ostro, szybko i do przodu.

Świetna wiadomość dla Psychicznej Młodzieży (heh), zbliża się premiera nowych materiałów zarówno Throbbing Gristle (Part Two – The Endless Not), jak i Psychic TV (Hell Is Invisible... Heaven Is Her/e). A jeżeli ktoś zna się na finalnym masteringu obrazu video, to Genesis P. Orridge szuka ludzi do pomocy w produkcji teledysku, oto link link.

Ten jasny i klarowny podział został zachwiany na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Do dziś nie jesteśmy w stanie sformułować jasnego opisu sytuacji. Oto kilka przyczyn tego stanu rzeczy: nacisk jaki kładziemy we współczesnej polityce dnia codziennego na indywidualizm i promocje różnorodności nie pozwala nam artykułować zbyt jednoznacznych sądów negatywnych wobec przedstawicieli jakichkolwiek grup czy cech. Jedynym zarzutem jaki możemy obecnie postawić wobec bliźnich jest brak autentyczności. Po drugie: jednoznaczność narracyjna rocka została zachwiana; postmodernizm sprzyja konstruowaniu indywidualnych tożsamości w oparciu o kilka czy kilkanaście wzorców narracyjnych, ale wymaga też elastyczności i wręcz zniechęca do poddania się zasadom jednego dyskursu (w tym momencie opieram się na pracy Chomikowsky'ego). Po trzecie: większość twórców i wyrazicieli idei rocka osobiście się zestarzało, starzeje się obecnie lub zestarzeje się w bliżej nieokreślonej przyszłości, a jeżeli nie ulega temu procesowi, to znaczy że idzie drogą Kurta Cobaina lub J. Dilli.

Nową płytę Paula Simona wyprodukował Brian Eno, więc mamy dwóch weteranów za jednym zamachem. Niestety nie są obecnie w najwyższej formie, chociaż Surprise nie jest aż tak przeciętny i nudny, jak sugerowałyby to recenzje. Płyta zrobiona z dużym wyczuciem i subtelnością, mimo że zbyt często odnosi się do mainstreamowych brzmień typu srU2, przypomina nawiązaniem do egzotycznych rytmów o tym, że Eno zrobił My Life In The Bush Of Ghosts, a Simon Graceland.

Sam się dziwię, że wymieniam w tym zestawieniu Bruce'a Springsteena, ale jego najnowsza płyta We Shall Overcome: The Seeger Sessions przypomina raczej najlepsze nagrania Boba Dylana czy nawet Toma Waitsa, niż imperialny rock z Born In The USA. (Hiszpania goooooool!!!!!) Ideą wydawnictwa jest podróż do autentycznej muzyki amerykańskiego ludu, tak więc mamy tu autentyczne instrumentarium (akordeon, skrzypki, cymbały) i tradycyjne melodie, ale podane raczej z wystudiowaną niechlujnością niż w konwencji rockowej superprodukcji. Wszystko wpisuje się w kontekst współczesnej sceny folkowej, tak więc mimo, że nie przepadam za dokonaniami kolesia, muszę docenić go za to, że: raz – jest na czasie, dwa – zachował swój własny charakter i autentyzm.

Tom Verlaine, który od momentu wydania debiutanckiej płyty Television stał się guru amerykańskiego niemal-rocka, wydał w tym samym czasie dwie płyty dla Thrill Jockey. Pierwsza z nich – Songs And Other Things – przynosi piosenki utrzymane w charakterystycznym dla niego, nieco surrealistycznym, nieco wyluzowanym klimacie, w porównaniu do wcześniejszych płyt w mniejszym stopniu oparte na bluesowym schemacie. Druga – Around – osobiście bardziej mi się podoba i zawiera instrumentalne utwory, skonstruowane na różnorodnych brzmieniach gitary, między innymi slide. Umówmy się, Verlaine nie był nigdy wirtuozem w vanhejlenowym znaczeniu tego słowa (i bardzo dobrze), jego gra to raczej budowanie klimatu i wariacyjne budowanie nowych tematów, niż techniczne popisy. Całość przypomina nieco Dead Man Neila Younga, który zresztą też wydał ostatnio płytę pod tytułem Living War. Natomiast w sierpniu nową płytę ma wypuścić Bob Dylan.

Na koniec podsumowania premier dwa najmocniejsze punkty:

Płyta Toma Zé Estudando O Pagode: Na Opereta Segregamulher E Amor jest operetką z rozbudowanym, portretującym brazylijskie społeczeństwo librettem, ale nie mogę poświadczyć swoim doświadczeniem tej informacji, gdyż po portugalsku znam tylko sformułowanie "goooool". Jeśli ktoś również nie zna tego języka, pocieszam, że sama muzyka jest tak bogata i ekscentryczna, że przykuwa uwagę przez całą długość trwania albumu. Płyta ponad siedemdziesięcioletniego klasyka tropicalii to dzieło niemal doskonałe. Mix hip-hopu, samby, eksperymentów brzmieniowych, soulu i muzyki pagode zadziwia erudycją, żywiołowością, spontanicznością, a Zé śpiewa głosem dwudziestolatka. Btw pagode to taka jeszcze bardziej prolska wersja samby, a ideą płyty jest gra z konwencją tej eklektycznej muzyki. Heh życie jednak nie kończy się po trzydziestce.

W opozycji do słonecznego, porywającego do gibania Ze znajduje się nie mniej udana płyta Scotta Walkera The Drift. W playu pisałem już o wybranym na zapowiedź albumu "Cossacks Are", czyli całkiem nieprzebojowym przeboju. W podobnym entuzjastycznym tonie mogę mówić o całej płycie, chociaż Walker nie przeskoczył poprzeczki zawieszonej przez Tilt na poziomie Himalajów. W porównaniu do poprzedniej płyty kompozycje są tu bardziej podporządkowane głosowi prowadzącemu, w większym stopniu narracyjne. Na szczęście Scott Walker jest doskonałym wokalistą i każdy z utworów "prowadzonych" jego głosem robi wrażenie i zasługuje na uwagę. Nie znaczy to, że w aranżacji niewiele się dzieje. Zawartość dźwiękowa jest przykładem na to, jak można zdekonstruować, połamać, zdeformować język muzyki – popu? rocka? jazzu? – by stała się całkowicie indywidualnym środkiem wyrazu. Trudna płyta, ale jeden z najcelniejszych strzałów z katalogu 4AD.

Niemniej jednak głównymi konsumentami współczesnej popkultury są ludzie młodzi i w średnim wieku, i mimo że jej przesłaniem jest raczej konformizm (w sensie grupy społecznej, a nie indywidualnym) niż bunt, ludzie starsi są w niej reprezentowani jako obcy, bądź przynależący do pewnych niszowych jej obszarów. W związku z tym, występując w sferze publicznej, muszą spełniać pewne kryteria. Muszą zachować witalność, energię, styl i zrozumienie współczesnej kultury, słowem muszą potwierdzić popularne hasło "masz tyle lat, na ile się czujesz", czyli innymi słowy "nie martw się, nawet po siedemdziesiątce możesz być młody", które to przesłanie wydaje się być charakterystyczne dla wywodzącej się z Ameryki Północnej idei ekonomicznej i fizycznej aktywności. Jeżeli przedstawia się ich jako doświadczonych i posiadających wiedzę, które to cechy pozwoliły im dominować społecznie w czasowo i przestrzennie odmiennych rzeczywistościach, są zobowiązani mówić językiem ludzi młodych lub też o sprawach młodych interesujących.
Starość prezentowana w inny sposób odnosi się na ogół do kategorii satyrycznych, wtedy starsi są poddawani okrutnym żartom w trybach mechaniczno społecznego aparatu współczesności, bądź w najlepszym razie pozostają biernymi widzami przedstawienia, które rozgrywa się w niezrozumiałym dla nich języku
.

Jak to zazwyczaj na świecie bywa wytwórnie wypuściły kilka składanek i zbiorów niepublikowanych singli, które niniejszym hurtem wymienię:
Replacements: Don’t You Know Who I Think I Was?
Johnny Cash: Personal File
Black Sabbath: Greatest Hits 1970 – 1978
Beatles: The Capitol Albums, Vol. 2
Cocteau Twins: Lullabies To Violane: Singles And Extended Plays 1982 – 1996
Maximum Joy: Unlimited (1979 – 1983)


Ciekawszy nurt składania prezentują wydawnictwa, w ramach których prezentowane są nagrania, będące świadectwami charakterystycznych dla pewnych scen muzycznych estetyk. I tak w ostatnich miesiącach ukazały się: The Tommy Boy Story, Vol. 1 z electro-hip-hopem z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, portetujący brzmienie środowiska związanego z Africa Bambaataa
Eccentric Soul: The Big Mack Label – Detroit, lata sześćdziesiąte, reszty można domyślić się za tytułem
The Complete Motown Singles, Vol. 4: 1964 – no comments
Sound Dimension. Soul Jamaica Style, Vol. 1 – kolejny składak Soul Jazz Records, ponoć jamajska wersja wyżej wspomnianego Motown
Wayfaring Strangers: Ladies From The Canzon – amerykańska scena folkowa lat siedemdziesiątych, śpiewają laski w długich spódnicach

Nieufny jestem wobec comebacków po latach. Nie chcę rzucać od razu jakimiś oskarżeniami o koniunkturalizm, komercję albo snuć teorii o braku poczucia bezpieczeństwa ekonomicznego. Ale byłbym jako miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący, gdybym nie wspomniał o powrocie Roxy Music z Brianem Eno w składzie, jak i New York Dolls (niestety bez zmarłych członków, chyba). W trasę wybrali się także starożytni Blue Cheer, reaktywowało się Iggy And The Stooges a także mniej antyczni Tuxedomoon, Radio Birdman, Meat Puppets, Slits, Feelies i Replacements.

To by było na tyle.

–Piotr Cichocki, czerwiec 2006

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)