Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
GIRLI z kawałkiem "Neck Contour" spóźniła się o kilka cyber-wiosen. Zabawa dość wyświechtaną już kliszą Internetu spod znaku późnych tweensów i wczesnych teensów stała się nie tyle passe, co raczej w bardzo brzydki sposób spowszedniała. A szkoda, bo Toomey udało się zarapować bodaj najlepsze linijki, jakie kiedykolwiek miałem okazję usłyszeć w ramach autoironicznych piosenek 2.0. GFOTY nasłuchała się The Streets, sugerował jeden z redakcyjnych kolegów. Sarkastyczna narracja, przy założeniu, że słuchacz obcuje z twórczością kontestującej Brytyjki po raz pierwszy, przybiera nader autentyczną i przekonującą formę, a wybór tekstów kultury/produktów sieci, do których artystka odnosi się w "Neck Contour" zdaje egzamin na piątkę z plusem. GIRLI unika choćby "kiczowatości" przeładowanego, hiperbolizowanego (aczkolwiek wciąż świetnego) "Hi" Hanny Diamond i tworzy coś, co śmiało można nazwać mock-diary-music. Jedynym problemem pozostaje tylko elektro-popowy beat napędzający całe przedsięwzięcie. Nigdy nie sądziłem, że w XXI wieku akceleruje się AŻ W TAKIM STOPNIU, niemniej podkład do tego utworu faktycznie brzmi tak, jakby PC Music dorobiło się brody. W sposób bardziej skomplikowany i nie tak rachityczny organizowali oni swoje dźwięki już w roku 2015, podczas gdy GIRLI pod względem PRODUCENCKIM nieco odstaje. Z drugiej strony, kiedy Toomey przecierała szlak surowego bubblegum-punku, to pisali o niej tylko lokalsi. Dzisiaj już nieco więcej miejsca na dyskach zajmują teksty o stylistycznej wolcie "wścieklejszej" GFOTY (vide "Poison/Tongue"). Tak czy inaczej, jeżeli lubicie facebook'owe ramki zdjęć profilowych, to chyba trafiliście pod dobry adres. –W.Tyczka