Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Sporo się działo ostatnio dookoła młodego Amerykanina. W tamtym roku rewelacyjne, bardzo przeoczone The God Complex, później wzięcie pod skrzydła przez samego Ricka Rubina, a teraz podbicie stawki obecnością na liście Freshmenów XXL. Coraz częstsze docenianie takich raperów jak GoldLink pozwala przypuszczać, że trend łączenia klubowej kultury z rapową nawijką przybiera powoli coraz wyraźniejsze kontury, a ja właśnie tego chłopaka z pełną premedytacją namaszczam na papieża tej zajebistej estetyki, wyrażając jednocześnie nadzieje na to, że zbliżające się wielkimi krokami LP z powodzeniem będzie mogło aspirować do obecności we współczesnym kanonie płyt. "Dance On Me", jak sama nazwa wskazuje, posiada wszelkie atuty ku temu, by zamiatać wypełniony po brzegi dancefloor. Charakterystyczna, ekspresowo tnąca perka, neo-soulowy feeling i 22-latek, który jak nikt inny obecnie potrafi łączyć przeszłość z teraźniejszością. My już mamy nowego Porcys-darling, a wy? –R.Marek
Jak słychać, Albarn zamiast pisać piosenki jeszcze mocniej zajął się komentowaniem rzeczywistości. "Zaangażowany politycznie" "Hallelujah Money", wypuszczony tuż przed inauguracją Donalda Trumpa na czterdziestego piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych, to gospelowy synth-pop z Benjaminem Clementine'em ostrzegającym przed nadchodzącą zmianą. Szkoda tylko, że przekaz został opakowany w niezbyt atrakcyjną formę – Ben zwyczajnie przynudza na majku swoim wzniosłym tonem, gospelowy śpiewy to tani chwyt, a dopiero końcówka i refren Albarna ratują cały utwór przed kciukiem w dół. Jeśli tak ma wyglądać nowy krążek Gorillaz, to ja wolę sobie zapuścić "Feel Kukle". –T.Skowyra
Ellie Goulding chyba polubiła "gościnne występy" w kinie, bo serwuje nam kolejny track do kolejnego filmu (po słynnych Pięćdziesięciu Twarzach Greya), tym razem reklamujący najnowszą produkcję z Bridget Jones. Brytyjka obrała niezłą strategię promocji – jak wiadomo od lat 80-tych muzykę łatwiej sprzedać w pakiecie z ruchomym obrazem, a co dopiero jeśli jest dołączona do pełnometrażowego filmu.
W "Still Falling For You" refren ma górować swoją "wzniosłością" nad całym utworem. Niestety prezentuje zwyczajny przerost ekspresji nad melodyką i na tym tle już nawet zwrotka jest bardziej wyrazista. Typowy grzech takich DIW jak np. Adele – brak hooków rekompensuje się patosem i męczącym dramatyzowaniem. Jak reanimacja trupa. Track ratuje ciekawy motyw wokalu w zwrotce i mostek, który wprowadza trochę życia, ale to ostatnie tchnienie przed śmiercią, bo chwilę później utwór się kończy. Przyznam, że o ile jestem w stanie pojąć fenomen Greya czy Bridget Jones (ale combo…) to jakoś trudniej zrozumieć mi fenomen popularności tak bezbarwnej pop-gwiazdy jak Ellie. –J.Bugdol
Zwrotka drugiego tegorocznego singla Ellie Goulding nie przekonuje – składający się głównie z oszczędnego bitu i delikatnie, ale bardzo przyjemnie pocinającej gitarki podkład mógłby aspirować do bycia czymś więcej niż wypełniaczem sekund, gdyby dać go wokalistce obdarzonej jakąkolwiek charyzmą i wyrazistością. Wobec jej braku, trzeba czekać na refren, w którym Ellie nie jest już tak samotna, a doborowe towarzystwo zapewniają Max Martin, Savan Kotecha i Ilya Salmanzadeh. Doświadczeni producenci sprawiają wrażenie, jakby od niechcenia wypuszczali kolejne hity – tutaj do osiągnięcia sukcesu wystarczy im opakowanie wielokrotnie powtarzanego "Why I got you on my mind" pulsującymi synthami i synkopującymi, trapowymi bębnami. Żeby nie było nudno, podczas stanowiącego kulminację i zapętlającego refren doskonałego finału panowie kontrapunktują główny hook, nakładając wers "You think you know somebody" na zapowiadającą go wcześniej instrumentalną linię melodyczną. Wojtek porównał "On My Mind" do "SuperLove". Jakościowo odczuwam mimo wszystko sporą różnicę, ale podobieństwa są zauważalne – zakończenie obu kawałków nie pozwala odetchnąć z wrażenia, jednocześnie prosząc o zaaplikowanie kolejnej dawki refrenu. –P.Ejsmont
Dziwnie ogląda się ten klip. Wiadomo, że przy takim bicie zwykle leci nawijka o dziwkach, hajsie i koksie, tymczasem tutaj mamy jedenastoletnią Sophię Grace, która rymuje o swojej najlepszej przyjaciółce, a zamiast wyjebanych, drogich samochodów, imprez z wódą lejącą się strumieniami i gołych dup w każdym kącie, mamy przebieranki w gronie dziewczynek, wycieczkę do sklepu z ubraniami, więcej przebieranek, powrót z zakupów z torbami, potem wspólne robienie makijażu, i żeby nie było monotonnie — dziewczynki cały czas tańczą między ujęciami. Wygląda to trochę jak nakręcona na potrzeby najmłodszych wersja Spring Breakers, puszczona w antenowym czasie wieczorynki w Stanach. Wiecie, coś takiego jak szampan Piccolo, który dzieci piją na Sylwestra, żeby móc choć odrobinę poczuć się dorosłym, więc na pewno z socjologicznego punktu "Best Friends" jest zajmujące. Ale żeby nie było — to całkiem kozacki swag-track, bo mała Sophia śmiga po quasi-musztardowym bicie jak pro, właściwie robiąc ten numer. Serio, rzadko kiedy udaje się odnaleźć tyle melodyjnych wokali w podobnych produkcjach. Tak że jeśli ktoś mnie zapyta, na kogo stawiam w przyszłości: na Tinashe, Arianę, Ritę czy Iggy, ja powiem: "Daj spokój, ja tam wolę jakieś młode z podstawówki" –T.Skowyra
Doooobra tam, nie ma co udawać, "Focus" jest semi-plagiatem "Problem", nawet jeśli Ariana próbuje odwrócić uwagę kosmiczną kreacją. Jestem jednak zdania, że pomimo ewidentnych podobieństw (konstrukcja utworu, refren, sposób śpiewania, dęciaki) nowy kawałek panny Grande może funkcjonować na innych warunkach: autorytarny beat zastąpiły imprezowe handclapy, syntezatorowy mostek ucieka nieco od formuły r&b bangera, a Srazalea nie zatruwa atmosfery swoją obecnością. Jeśli Ilya z Martinem mają zjadać swój ogon w tak efektowny sposób, to ja nie mam zamiaru narzekać. Był Problem, jest Focus, czekam na Liroya. -W.Chełmecki
"Dangerous Woman" całkiem słusznie porównuje się do "Earned It" Weeknda z soundtracku do 50 Twarzy Greya, przy czym trzeba zaznaczyć, że jest to kawałek znacznie lepszy od mdłych, tesfaye’owskich ścieków. Co prawda ani postać, ani timbre Grande ni krzty nie pasuje mi do tak rozbuchanych, celujących w bondostwo soul-rockowych hymnów, ale też nie można powiedzieć, by tęsknota za cukierkowym refrenem "Love Me Harder" przyćmiewała rzemieślniczą sprawność utworu. Pytanie tylko, czy to jednorazowy, uzasadniony marketingowo strzał, czy może cała płyta taka będzie, na co wskazywałby fakt, że "Dangerous Woman" stanowi jej utwór tytułowy – osobiście życzyłbym sobie stonowania zapędów. –W.Chełmecki
Widzę, że ta niepozorna kapelka wcale nie zamierza nagrywać chały, za to w głowie im granie przebojowego popu z zapomnianej i nieznanej krainy niezalu. Co byście powiedzieli na powrót Tigercity w 2016, którzy ogarnęli wszystkie obecne trendy i jeszcze nie zatracili umiejętności trzaskania zgrabnych hooków? Nie byłoby tak źle, prawda? No więc posłuchajcie sb ANCYMONÓW z Great Good Fine Ok: falset jest tu jednoznacznym skojarzeniem, cały flow kawałka również podąża ścieżkami dobrze znanymi z Pretend Not To Love, no i nie zapominajmy o refrenie, o refrenie nie zapominajmy! Cóż mogę jeszcze dodać? Mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie jeszcze okazja, aby o tych ziomeczkach coś miłego napisać. Wszystko na to wskazuje, więc pozostaje czekać. –T.Skowyra
Na horyzoncie właśnie pojawili się kolejni zawodnicy czerpiący z bezdennej retro-studni lat osiemdziesiątych. Duet z Nowego Jorku ma już co prawda na koncie kilka numerów, a nawet EP-kę, ale chyba najlepszym jak dotąd momentem w ich krótkiej karierze jest wypuszczony ostatnio "Already Love". Od razu skojarzył mi się z nowymi numerami typiarzy z 1975, a to już wystarcza. Szczerze mówiąc numer spokojne mógłby znaleźć się na ich wydanym niedawno sofomorze, bo produkcyjnie jest olśniewająco, refren fantastyczny i wielokrotnego użytku, a i kompozycyjnie dzieją się pyszne rzeczy (fragmencik na 2:20). A więc żadne ok, żadne fine, żadne good, tylko bez gadania great. –T.Skowyra
Okazuje się, że niewiele trzeba, by Grimes wróciła do kręgu moich zainteresowań. "REALiTi" to zaginione demo z 2013 roku w wersji jeszcze przed miksem i masterem. I choć jakość dźwięku pozostawia nieco do życzenia, to paradoksalnie jest to na swój sposób fajne i sympatycznie nawiązuje do pięknych czasów sypialnianych wałków Nite Jewel i reszty. 80sowe inspiracje dość jednoznacznie kojarzą się tym, co wówczas dogorywało w obrębie chillwave'u, ale czy to zarzut? W żadnym wypadku, to były dobre czasy! Przed zbliżającym się longplayem Boucher możemy sobie życzyć tylko więcej tego typu eksperymentów. –K.Bartosiak