Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Psych-trapowi gondolierzy transportują weneckimi kanałami swoje narkotyczne makaronizmy. Michał Milowicz zapewne słucha tej namiastki LSO z wypiekami na twarzy.
Tyler trochę chyba już się znudził swoim postępującym wysublimowaniem i posadził swój niczym nieskrępowany strumień świadomości na twardej, wyszywanej trzeszczącym basem kozetce. Mały goblin siedzi w każdym z nas.
Muzyka Tylera z płyty na płytę staje się coraz bardziej wysublimowana i zniuansowana. I właśnie pharrellowskie, sielankowe "Boredom" jest wzorcowym zobrazowaniem tej brzmieniowej ewolucji. Nie dajcie się zwieść tytułowi. Zero nudy, z wyłączeniem fanów Death Grips.
Tyler znowu pociąga za wszystkie sznurki, produkuje, komponuje, aranżuje, śpiewa/rapuje (choć tutaj akurat z drobną pomocą Kartezjusza) i znowu robi to świetnie. W cudownym, neo-soulowym "Earfquake" znać, że Okonma czerpie inspiracje od najlepszych (Pharrell, West, Wonder). Dziękuję pan Igor.