Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Comebackowy singiel Shury ma w sobie ten uroczy, nostalgiczny vibe lat dziewięćdziesiątych. "BKLYNLDN" to alt-popowe, lgbtowskie TLC z pięknym, tameimpalowym epilogiem. Nic tylko czekać na nowy album, tym bardziej, że poprzedni był naprawdę dobry.
Kelis robi swój milkshake z gwiezdnego, post-clubowego pyłu z krańców drogi mlecznej. Poptymizm wywrócony na drugą, mniej przystępną stronę.

O takie energetyczne letniaki nic nie robiłem, tym bardziej, że niedawno wróciłem z wakacji. Gwiazdorski (Diplo, Ronson, Lipa), najntisowy house wjeżdża na carpidżańskie salony z pełną parą.
Gdy po raz pierwszy słyszałem ten wyrafinowany, ufunkowiony pop, to poczułem podobną ekscytację, jak podczas dziewiczego spotkania z muzyką braci Aged. Głównie dlatego, że "Sleeping With You" jest pięknie, selektywnie wyprodukowane (ten sound przepala mi zwoje), a także z powodu jego kompozycyjnego pokrewieństwa z wczesnym etapem twórczości Inc. No World. Miłość w czasach wysokiej rozdzielczości.
Teraz coś na przełamanie pozytywno-poptymistycznego nastroju. Monachijski producent i jego sejsmicznie rozedrgane, majestatyczne ambient-techno pod znakiem Saturna znają sposób na to, jak popsuć mi humor i wprawić mnie w kontemplacyjny mood. Wydaję 50 euraków jakbym spluwał schyłkowym człowieczeństwem.
Komentarz czytelnika (Krzysztof Cieślik): No pewnie nie tego się wszyscy spodziewali po trochę odkładanym [angery reacts] powrocie Sky Ferreiry, bo chcielibyśmy, żeby nagrywała z Devem Hynesem i żeby znowu był 2011. ale Jorge Elbrecht też przecież lepszy gamoń i te smyczki NIEGŁUPIE, intymność tekstu ładnie kontrapunktuje z rozmachem aranżacji i nietrudno sobie wyobrazić, że "Downhill Lullaby" słyszymy w ostatniej scenie jakiegoś nowego filmu Lyncha. Czekam na sofomora (nigdy nie użyłem tego słowa, a chciałem) bardziej niż na wszystkie płyty, jakie nagra Billie Eillish w karierze ("real carreers, you build them"). come and teach them a lesson, Sky.
Trochę jaranko, że Skylar (już nigdy więcej Saint Pepsi, jebać korpy) wrócił po kilku latach nieobecności na scenie. Szkoda jedynie, że ze swoim post-disco-frenchtouchowym, okraszonym indie-popowym wokalem comebackiem zdążył się załapać na ostatnie promienie letniego słońca. Na szczęście wszystko inne się zgadza, więc bez żadnych oporów wsiadam na tę kolorową, post-chillwave'ową karuzelę.
Nie dajcie się zwieść internetowemu, wyidealizowanemu wizerunkowi artystki z St. Louis i okładkom jej singli, "Mine" muzycznie niewiele ma wspólnego z estetyką PC Music. Najnowszy numer przyszłej gwiazdy popu (przynajmniej mam taką nadzieję) to taneczna hybryda 2stepu, nostalgii za latami dziewięćdziesiątymi, fascynacji myspace'owymi artefaktami, memami i muzyką Charli XCX. Parkiet należy do Slayyyter.
Cyfrowy, landrynkowy meta-pop, który jednak nie jest ani trochę przeintelektualizowany, a przebojowy w stylu Carly Rae Jepsen. Slayyyter znajduje tu złoty środek między syntetycznościa, ironią PC Music i muzyką z czołowych miejsc Billboardu. Lepsze niż większość nowych utworów Charli XCX? Dla mnie tak.