SPECJALNE - Ranking
100 najlepszych płyt 2010-2014
14 września 201570Mac DeMarco
Salad Days
[Captured Tracks, 2014]
Mogę się obrażać na rzeczywistość i miewać dłuższe lub krótsze przerwy w byciu na bieżąco z tematem, ale do rzeczy pokroju Salad Days nigdy nie trzeba będzie mnie długo namawiać. DeMarco nie sposób nie uwielbiać – gdybym nie musiał nic robić, mógł siedzieć w Kanadzie i nagrywać piosenki, to też byłbym takim slackerem. I to właśnie kategoria niewymuszonego luzu robi tu najwięcej, bo nie oszukujmy się, songwriting do odkrywczych nie należy, ale też nie o to tu chodzi. To po prostu rewelacyjna muzyka tła w dawnym stylu, który do pełnego cieszenia się nim nie wymaga osadzania w jakichkolwiek kontekstach. Hooki, melodie, refreny, kolega DeMarco ma wszystko, by każdemu człowiekowi pracy umilić parę dni urlopu. Czy zostanie Shuggiem Otisem naszych czasów? Wszystkim nam tego życzę i bardzo w to wierzę. –Kacper Bartosiak
• przeczytaj recenzję
• przeczytaj "10 najlepszych płyt 2014"
069Jam City
Classical Curves
[Night Slugs, 2012]
Mógłbym w tym miejscu skrócić swoje grafomańskie katusze, googlując jakąś losową recenzję Classical Curves w dowolnym języku, a jako komentarz wrzucić wynik tłumaczenia jej w translatorze. Otrzymałbym w ten sposób coś na pozór znajomego, ale jednak nie do końca – czyli zupełnie jak u Jam City, który brutalnie wyrywając ejtisowe i najntisowe elektroniczne wzorki z ich pierwotnych kontekstów, a następnie osadzając je na chorych rytmicznie, uk-bassowych szkieletach i okraszając subtelnie skrawkami nagrań terenowych, dokonał niejako ich całkowitej defamiliaryzacji. Stąd właśnie podczas seansów z tym tryskającym olejem silnikowym krążkiem ciężko pozbyć się uczucia obcowania z dziełem futurystycznym, lub przynajmniej bardzo, bardzo nowoczesnym. Drugą kwestią jest oczywiście selektywna, wymuskana produkcja, jakby Latham cierpliwie, dźwięk po dźwięku usuwał z tych nagrań każdą, nawet najmniejszą krągłość. Jeśli prostota lo-fi faktycznie jest – jak chcieliby niektórzy – czynnikiem uczłowieczającym, propozycja Jam City musi być jego całkowitym zaprzeczeniem: być może właśnie dlatego nie mogę się wyzbyć myśli, że Classical Curves to Remain In Light tej dekady. –Wojciech Chełmecki
068Nerwowe Wakacje
Polish Rock
[Wytwórnia Krajowa, 2011]
Minęły cztery lata od wydania Polish Rock. Parę dni temu przez przypadek wpadłem na "Uciekaj Stąd, Mała" i niesamowicie mocno uderzyło mnie, jak wszystko pozmieniało się na polskiej scenie muzycznej. Dla Nerwowych Wakacji te cztery lata to jakaś przestrzeń kosmiczna z fałdy na sukience z "Big Mind": teraz po prostu już tak się nie gra.
Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że w ten sposób nie grało się też w momencie premiery Polish Rock. Jacek Szabrański w wywiadach dwoił się i troił, by odeprzeć armię pytań utrzymanych w zdziwionym tonie: "Ale jak to?". Inspirować się Modest Mouse i Lady Pank? Tak po prostu grać po polsku muzykę? Jak to? O co chodzi? Wiele osób w rozpędzie chciało hardo szufladkować, a Nerwowe Wakacje starały się tej sytuacji chyłkiem wymykać.
Powrót do Polish Rock w 2015 roku trochę tłumaczy tamte unikanie szuflad. Debiut Nerwowych Wakacji to przede wszystkich podróż w bardzo intymny świat Jacka Szabrańskiego. Trzeba nie lada odwagi, by układać piosenki o kosmosie na sukience, wciąganiu holmesów jak jakiś szpieg czy o wyglądzie Pana Samochodzika. Wkurzyłbym się, jakby ktoś mi takie wyznania chciał sprowadzić do "zajawki na starą polską muzykę". Z perspektywy czasu Polish Rockowi bliżej do emocji z Uwaga! Jedzie tramwaj w niesamowicie skutecznym piosenkowym wydaniu.
Teraz jednak już tak się po prostu nie gra. Polską muzykę zaanektował Transatlantyk, a Pro8l3m zebrał za grzebanie w polskich winylach stówę propsów. W czasie, kiedy wychodził debiut Nerwowych Wakacji, "Marchewkowe Pole" budziło w tłumie żenadę i potrzeba było ogromnej mody na stare polskie melodie, by to się pozmieniało. Dzisiaj ciężar misji Wytwórni Krajowej gdzieś leciutko się zmniejszył, przyboczni Królowie Dnia Ostatniego świecą nieaktualizowanymi profilami, a cała ta mikroscena wytworzona przez Polish Rock trochę się rozpłynęła. Zamiast bardziej bezpośrednich "polskich inspiracji", mamy przetworzonego Krzysztofa Krawczyka na cloud rapowych bitach. Czy zajawka na "Chciałem Być" wynika z działań Wytwórni Krajowej i Nerwowych Wakacji? Mam nadzieję, że trochę tak. –Ryszard Gawroński
• przeczytaj recenzję
• przeczytaj "10 najlepszych płyt 2011"
067Kendrick Lamar
Section.80
[Top Dawg, 2011]
Kiedy cztery lata temu pewien kalifornijski freshman anonsował publikacje swojej debiutanckiej płyty, nikt nie mógł spodziewać się, że dziś będziemy mówić w jego przypadku nie tylko o czołowej pozycji w hierarchii raperów przejmujących teren po 2010 roku, ale raperów W OGÓLE. W dobie współczesnej ery internetowej promocji i prześciganiu się w wydawaniu kolejnych albumów między poszczególnymi muzykami, kontekst powstania Section. 80 zdaje się być tylko melodią przeszłości, ale nie sposób nie przyznać jednego: to tutaj wszystko się zaczęło, to tutaj objawił się człowiek, który konsekwentnie udowadnia wszystkim niedowiarkom, że rap ma się dziś dobrze jak nigdy wcześniej. Udzielając jednego z wielu wywiadów po premierze, Kendrick przyznał, że Section.80 jest, jak sama nazwa wskazuje, płytą dedykowaną przede wszystkim osobom, które urodziły się w latach '80 i na własnej skórze doświadczyły tego, co działo się wtedy na zepsutych do cna ulicach Compton (znakomita narracja w "Ronald Reagan Era" tylko to potwierdza), ale nie jest to oczywiście żadną zasadą, ponieważ nie pasując do tego profilu i tak można znaleźć tu mnóstwo uniwersalnych petard. Nie no, ludzie, bądźmy poważni: jeśli ktoś w wieku 23 lat nagrywa hymn swojego pokolenia, wprowadza odbiorców do jednego z najbardziej zajmujących motywów wszech czasów w postaci życia prostytutki Keishy czy przewija najlepszy anty-narkotykowy protest song rapu, to trzeba przyznać, że jest co najmniej obiecująco. Nie jest to może tak wpływowy dla kształtów dzisiejszego przemysłu muzycznego materiał jak dwa następne, ale niewiele to zmienia, skoro jak na debiut wciąż było tak dobrze, że aż za dobrze. –Rafał Marek
• przeczytaj "Rekapitulację roczną 2011: Hip-hop"
066Lone
Echolocations (EP)
[R&S, 2011]
Spójrzcie, czego najbardziej brakuje temu wydawnictwu? Okładki. Wszystkie dziełka Matta Cutlera, które chwaliliśmy na tych łamach - a sposobność mieliśmy do wypowiadania się o prawie wszystkich - opatrzone były stosownym projektem graficznym, oddającym synestezję ich doznań dźwiękowych. Jak wyglądałaby okładka Echolocations? Może tak?
Lone jest producentem o tyle szczególnym, że dzisiaj praktycznie ciężko go z kimś pomylić. Choć zagrzebany jest po uszy w oldskulowych patentach i nie można go uszeregować obok tych, co przecierają szlaki, ani obok tych, co pół kroku za nimi podążają za trendem, to na boku konsekwentnie praktykuje własną, oryginalną formę muzyczną. Ta konkretna EP-ka znalazła się tutaj z powodu endorfin. Dwa źródła, z jakich pije Cutler, czyli brzmienie Boards Of Canada i rolandowskie rytmy z Detroit i Chicago, uszły tutaj w proporcji idealnej, by rozkręcić intensywne, nieco nostalgiczne, ostatnie wakacyjne rejwy. –Michał Hantke
• przeczytaj recenzję
• przeczytaj wywiad z Lone
065Sicko Mobb
Super Saiyan Vol. 1
[self-released, 2013]
Co wspólnego mają Lil Herb, Lil Durk, Lil Trav i Lil Ceno? Otóż, poza oczywistym i poza miastem pochodzenia zdaje się, że niewiele. Uparte podkreślanie genologicznej ciągłości między drillem a bopem nie trzyma się kupy, zwłaszcza w kontekście ekspansji innej chicagowskiej estetyki – footworku. A przecież taneczne powiązania kazałyby od razu zwracać wzrok w kierunku króla Rashada, a nie księcia Sosy – włączcie sobie tegoroczną kontynuację Super Saiyan, później świeżutki mixtape Chief Keefa, i powiedzcie, co ma co. Sicko Mobb brzmią w tym w tym wszystkim bardziej jak chiptune’owo-footworkowy rewers Rae Sremmurd, nawet po obejrzeniu kilku dokumentów o Chiraq łatwiej sobie wyobrazić ich jako soundtrack do zapowiadanej przez Spike’a Lee wariacji na temat Lizystraty, niż do The Field.
Debiut duetu to rzecz kuriozalnie wręcz intensywna i oryginalna, choć pozbawiona wciągających rozkmin i słownych zabaw Childisha Gambino. Odsapnijcie w połowie, wróćcie później – eurodance’owy majdan w czarnym wydaniu po autotune’owej lekcji 808s & Heartbreak i Future’a nie musi początkowo ułatwiać odbioru. Ale gdy przesuniemy akcenty i zamiast porównań do współczesnego Marleya/Sun Ra, czyli Young Thuga, czy nawet do bogu ducha winnych dzieci Willa Smitha zaczniemy myśleć o Sicko w kategoriach Maxo i PC Music, może ta pojebana, crazyfrogowa mutacja (a pamiętajcie, że to dopiero pierwsza część, czyli Goku z okresu Namek) odsłoni całą swoją zaskakująco zaraźliwą ładność. To popowy WYGRZEW od początku do końca, idealnie splatający moje osobiste zajawki i zajawki Porcys, usprawiedliwiający choćby odrobinę skromność "rapowej" reprezentacji na tej liście. –Łukasz Łachecki
064Thou
Heathen
[Gilead, 2013]
Pozostaje dla mnie zagadką, jak to wydawnictwo się tutaj znalazło. W krótkim czasie i bez wielkiego rozgłosu Heathen z cichego środowiskowego faworyta, czy sezonowej zajawki szerszych kręgów zyskał chyba solidniejszą legitymację. Zasłużenie, bo to świetna płyta. Wyraźnie zaangażowana, utrzymana w lewicowym, anarchistycznym, czy jak chcieliby inni dionizyjskim, duchu, który wyostrza tradycyjne sludge'owe elementy, budując całkiem odludną, pesymistyczną i skierowaną w stronę przeciwną do tej, z której właśnie przychodzisz, muzyczną narrację. Nie byłem fanem wcześniejszych dokonań Thou, ale tu pozostawili mnie zupełnie bezradnym. Wśród różnych intelektualnych odmian metalu zbyt często zdarzają się płyty błyskotliwe jedynie na poziomie konceptu, w tym wypadku jednak nieprzystępna, dzika treść Poganina daleka jest od umizgów i fascynuje właśnie konsekwentną surowością kompozycji, brzmienia i języka. –Wawrzyn Kowalski
• przeczytaj "Rekomendacje płytowe 2014"
• przeczytaj "Rekapitulację 2014: Metal"
063James Blake
Overgrown
[Republic, 2013]
Drugi album Blake'a to nie jest taki inspirujący game-changer jak CMYK, czy s/t, jest odwrotnie, zupełnie naturalną kontynuacją kursu obranego na debiucie, ale jest też wydawnictwem większym, bardziej dojrzałym i głębiej rezonującym od wciąż niezwykle udanego pierwszego LP Londyńczyka.
James Blake wyważył idealną przestrzeń pomiędzy niełatwym i zazwyczaj nawet niespecjalnie chwytliwym pianinem, zapożyczonymi z r&b bębnem, fluktuującym basem oraz melodyjnym wokalem, który jest tutaj zdecydowanie bardziej klarowny i mniej modulowany niż poprzednio. Melodie wokalu są naprawdę uderzająco piękne, weźmy "I Am Sold", czy "Our Loves Come Back" ze śliczną z kolei harmonią sampli własnego głosu, które rozpływają się na refleksyjnej wiolonczeli.
Album ma subtelny klimat niepokoju, z kulminacją na wysokości "Retrograde", gdzie dystopijny krajobraz dopełniany jest pozornie niesłuchalną wrzaskliwą ściana syntezatora. Łączenie delikatnych, sfeminizowanych wokali w stylu Antony'ego Hegarty, z raczej nieprzyjemnymi z popowej perspektywy motywami i spajanie ich szlifierką produkcyjną w dystynktywną całość jest zresztą pasją Blake'a oraz dowodem jego ogromnej wyobraźni muzycznej. Ręka Eno przy "Digital Lion" jest też znamienna — "powiększane" i będące już udziałem innej czasoprzestrzeni aranże totalnie czynią z niej rzecz wręcz mistyczną.
Pomimo tego, że Overgrown manipuluje szeroką gamą emocji, całość wyraża pustkę o raczej nieokreślonym zabarwieniu. Do głosu dochodzi nieco pretensjonalna, ale na pewno ujmująca tęsknota za oldschoolową wrażliwością i "czymś więcej", przypominającą o tym, że gówniarski cynizm doprowadził właśnie tutaj, do swobodnego oglądania własnej banalnej katastrofy.
O tym, jak mocny jest to album świadczy również bonus "Every Day I Ran", kompletnie rozkładający na łopatki track, a powstały głównie przecież poprzez manipulacje przy samplu z "Royal Flush" Big Boi'a. Możliwe, że Overgrown to coś, co Laurie Anderson chciała zrobić w latach 80-tych, a jedynymi albumami, które mogą na tej liście z nim, na płaszczyźnie dekonstrukcji popu konkurować, są jedynie Yeezus Kanye Westa oraz ewentualnie nowy D'Angelo. –Iwona Czekirda
• przeczytaj recenzję
• przeczytaj "20 najlepszych płyt 2013"
062Bing & Ruth
Tomorrow Was The Golden Age
[Rvng, 2014]
Jutro nie nastąpiło. Czas przeszły w sąsiedztwie słowa "tomorrow" wydaje mi się wystarczającą przesłanką, by w kompozycjach Davida Moore’a usłyszeć przede wszystkim hołd dla niemożliwej Utopii. Stąd melancholia. Stąd też wykorzystanie tape delaya jako jedynego "instrumentu" spoza klasycznego zestawu, obcego elementu, zakłócającego harmonię. Wyjątkowość albumu Bing & Ruth, z jego nie do końca określoną przynależnością gatunkową (w dużo większym stopniu neoklasyka niż ambient) polega nie tylko na tym, w jaki sposób echa twórczości Reicha i Satie splatają się tu ze śladami pozostawionymi przez Eno, Richtera, czy Stars of the Lid, ale również – na emocjonalno-estetycznym gruncie – sile, z jaką muzyka uruchamia wyobraźnię słuchacza, zachęcając go do snucia własnych narracji.
A zatem dla mnie, miłośnika postapo, pustkowi i konceptu wyludnionych miast, jest to album o świecie, w którym zabrakło ludzi. Pozostały monumentalne budowle, tym potężniejsze, im większa cisza panuje wokół. I ptaki na dachach, zaskoczone tym, że spektakl o tytule Życie Codzienne Ludzkości został bez zapowiedzi zdjęty z afisza.
Słuchałem tej płyty próbując uciec od zgiełku, w którym znalazłem się drugiego dnia świąt. Ustawiłem głośność na maksimum. W końcu znalazłem się poza polem rażenia świecidełek, choinek, ludzi pochłoniętych celebracją konsumpcji. Wracałem pustymi ulicami do domu, słuchając spokojnej zapowiedzi jutrzejszej pustki. Pojedyncze światła paliły się w oknach. Tamtego wieczora nie odważyłem się wysłuchać do końca "Postcard From Brilliant Orange", być może z obawy, że ostatnie z nich zgasną, kiedy muzyka wybrzmi. Być może pragnąłem, by nieniepokojona trwała w nieskończoność. –Piotr Gołąb
061Phantom
LP1
[Silverback, 2014]
Spotkałem Bartosza Kruczyńskiego (The Phantom) i Jaromira Kamińskiego (Funkoff), razem jako Ptaki, zupełnie przez przypadek. Drinky po kolacji w dobrze znanym barze. "Kto dzisiaj gra? – "Jacyś goście z Polski, Berlin Music Week…". No i tak wydarzyły się Ptaki.
To jest koniec dykteryjki. Rozmawiałem z chłopakami, ale sama dyskusja, była jedną z tych niepamiętnych. Dla mnie o jeden drink za daleko, dla chłopaków pewnie nic godnego uwagi. Koniec tematu. Została zazdrość. Prosta, ludzka zazdrość. W mieście, w którym się urodziłem, ale z którego potrzebowałem uciec. Które chciałem, żeby było dla mnie jakieś, ale nigdy nie potrafiłem, żeby było po prostu moje. W tym mieście, młodsi o parę roczników, chodzą nowi ludzie.
Płyty, które są dla mnie ważne odkąd byłem gówniarzem… szczerze? Nie wiem, czy im wierzę. Potrzebowałem ich bardziej, niż one mnie. Te emocje, doświadczenia – myślę, że często były po prostu rewersem tej samej monety. Im bardziej pragnąłem oderwać się od otaczającej rzeczywistości, tym bardziej stawałem się jej prostacką negacją. Dlatego wyjechałem, po to, żeby nie stać się kalamburem samego siebie.
Ten album nie jest zagubionym klasykiem poszukującego house’u. Ten album nie jest natchniony. Ten album nie jest nawet równy. Ten album to brzmienie.
LP1 to "Warszawski" album. W tym mieście, żeby nie zwariować, musisz żyć detalem. Wielkie, monumentalne gesty giną w zderzeniu z żelbetową skorupą Pałacu Kultury. Pozostają skrawki piękna. Poetyka wschodu słońca oglądanego przez palce kwadratowych blokowisk. Subtelne piękno zarośniętych nasypów na Warszawiance. Piękno w tym mieście jest rozczłonkowane, subtelne i rzadko widoczne na pierwszy rzut oka. I taka jest ta płyta.
Nie ma już zazdrości. Jest spokój. To już nie jest moje miasto, nigdy nie musiało nim być. –Paweł Nowotarski
• przeczytaj recenzję
• przeczytaj wywiad z Phantomem
• przeczytaj "10 najlepszych płyt 2014"
#100-91 #90-81 #80-71 #70-61 #60-51 #50-41 #40-31 #30-21 #20-11 #10-01