SPECJALNE - Rubryka

Rekomendacje płytowe 2014

14 stycznia 2015

Analogicznie do rekomendacji singlowych, rzucamy piętnaście propozycji płytowych z 2014, godnych szerszego zauważenia.

Claude Speeed: My Skeleton

Claude Speeed
My Skeleton
[LuckyMe]

Większą część materiału na ten album Claude przywiózł ze sobą z samotnej podróży po Azji, którą odbył, porzuciwszy uprzednio ciepłą posadę w kancelarii. Pisał, gdzie mógł. Na cudzych kanapach, hostelowych podłogach, w pożyczonych sennheiserach. Chadzał wieloma ścieżkami, patrzył, widział, słuchał i słyszał. Jedz, módl się, kochaj. Można o tym wiedzieć, ale wcale nie trzeba. My Skeleton bowiem nie jest jakąś tam malowniczą pocztówką z ciepłych krajów. Zasadniczo nie jest to w ogóle album o podróży tam, a o podróży jako takiej, bo jeśli już doszukiwać się tu orientalizmów, to raczej zakamuflowanych gdzieś pod główną narracją, tak zresztą poplątaną (gdyby tylko bawił mnie namechecking), że aż przyjemnie się zgubić. Dla mnie to przede wszystkim muzyka o szukaniu i do szukania, co najważniejsze jednak, bez ciśnienia na znajdowanie, trafne odpowiedzi i realizowanie wielkiego planu. Na styku korpocodzienności i romantycznej ucieczki, gdzie żadna nie wydaje się jedynie słuszną tezą, wykluwają się spokój, przejrzystość myśli i cichość serca, a napięcia i podwyższone ciśnienie zyskują szerszą perspektywę i wartość. –Luiza Bielińska

posłuchaj


Dorian Concept: Joined Ends

Dorian Concept
Joined Ends
[Ninja Tune]

Wokół wydanego w październiku sofomora Austriaka zrobiono do tej pory stosunkowo mało szumu. Niesłusznie, bo choć zawsze stanowił postać mniej spektakularną niż czołowe postaci fali wonky-beatmakerów, na której wypłynął, tak sposób, w jaki wydoroślał na Joined Ends, jest dużo bardziej przekonywający niż kierunek, w którym poszli Hudson Mohawke czy Rustie, ale nawet i sam Flying Lotus, z którym zresztą grywał na żywo.

Joined Ends stanowi niezwykle spójny (co zapewne po części jest zasługą wykorzystania dość ograniczonego instrumentarium) zestaw melancholijnych, repetytywnych hooków. Z tym, że są to hooki z krwi i kości, czyniące z tych niepozornych aranżacji coś na kształt pełnoprawnych, popowych wymiataczy. Nawet krótkie, bazujące na odtwarzanej do tyłu pętli i stanowiące raczej dziwaczny przerywnik "Schadentrauer” pasuje do powyższej tezy. Jednocześnie tu i tam słychać nawiązania do minimalizmu. Już intro "The Sky Opposite” wita wyraźnym ukłonem w stronę Reicha, zaś następne w kolejce, utrzymane w 5/4 "Ann River, Mn” narasta hipnotycznie przez blisko sześć minut, jedynie po to, aby zostawić słuchacza bez jakiegokolwiek rozwiązania. Wszystko na tej płycie jest nienarzucające się, niepozorne, brzmiąc wręcz konserwatywnie i elegancko, biorąc pod uwagę wcześniejsze dokonania Austriaka, lecz przykuwa emanującym z każdej minuty niezwykłym wyczuciem i muzykalnością, która winduje ten materiał wysoko ponad nijakie kompozycje większości sceny. Chyba moja ulubiona płyta tego roku. –Marcin Sonnenberg

posłuchaj


Frank & Tony: You Go Girl

Frank & Tony
You Go Girl
[Scissor and Thread]

Jakie propozycje miał do zaoferowania house ubiegłego roku pańskiego? Przede wszystkim Music For The Uninvitied, które jest oczywiście zajebiste, ale nie do końca kupuje mnie dyskurs w obrębie jego wymiaru eschatalogicznego, niezbyt przekonuje mnie punkt graniczny usytuowany między uduchowieniem a wykorzystaniem monumentalnego instrumentarium. Dalej to, co oczywiste, czyli milusie rzeczy działy się dookoła autsajderów z L.I.E.S., Lobster Theremin, 1080p czy Black Opal, Kassem Mosse wydał być może najciekawszą hybrydę estetyczną od dawna (na razie "tylko" doceniam; na zachwyt, miejmy nadzieję, nadejdą jeszcze odpowiedni czas i miejsce), Moire po prostu spoko, Ital tak samo, a Moodymann i Theo Parrish udowodnili nowociotom, że nawet weterani nie są na z góry straconej pozycji. Świadomie pominąłem w tej wyliczance jeszcze jedną postać - jeżeli mniej więcej kojarzycie konfigurację personalną duetu bohaterów tej notki, to z pewnością już domyśliliście się, że chodzi o Francisa Harrisa. Współtwórca oficyny Scissor and Thread może z pewnością zaliczyć ten rok do bardzo udanych. Zaczął na wskroś spektakularnie, bo od premiery swojego drugiego LP, zatytułowanego Minutes of Sleep, gdzie zaangażował słuchaczy bardzo zgrabnym czarowaniem 4/4 z wyraźnymi wpływami jazzu i choć mam świadomość, że jest to dobra płyta, to niestety znowu zmaterializowała się moja natura malkontenta - no, nie jaram się nią w taki sposób, w jaki chciałbym się jarać. Czyste olśnienie nadeszło dopiero w momencie, gdy pewnego grudniowego popołudnia dowiedziałem się o wydaniu przez wspomnianego Harrisa - wraz z Anthonym Collinsem (drugim współzałożycielem Scissor and Thread) - debiutanckiego albumu pod szyldem Frank & Tony.

You Go Girl nie odkrywa w zasadzie niczego nowego, nie eksploruje nieznanych dotychczas nikomu terenów, nie wytycza nowych ścieżek w gatunku, ale to w tym momencie zupełnie bez znaczenia. Co więc tutaj mamy - dziewięć mniej lub bardziej house'owych zamiataczy, niemal każdy z odniesieniem do kart przeszłości, każdy bezbłędnie poprowadzony, na maksa hipnotyzujący i ani trochę nużący. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby miraż obierający za szkielet odrobinę Herberta, odrobinę rasowego retro-detroit, odrobinę microhouse'u czy odrobinę innych Księstw Przyległych nie był z definicji narażony na ślepą kalkę, a w tym przypadku przygoda nie tylko nie kończy się w tak niechlubny sposób, ale ponadto dostajemy album potrafiący TOTALNIE spiąć każdą z tych płaszczyzn i przewertować katalog tożsamości innych postaci, przy jednoczesnym zachowaniu sporego zaplecza własnej inwencji. Nie no, kurczę, jeżeli krystaliczna nostalgia tracków wokalnych ("Bring The Sun", "Resistance"), dubowe zapędy na "Faded" czy oszczędny motyw pianina w ''Villa Seurat" nawet na sekundę nie robią na kimś wrażenia, to... –Rafał Marek

posłuchaj


George & Jonathan: III

George & Jonathan
III
[self-released]

Krzysztof Michalak
https://soundcloud.com/george-and-jonathan/sets/george-jonathan-iii
było u gościa na profilu
drugi track bardzo dobry
może okolice siódemki album
znałeś?
(w sensie może – sprawdzam, jestem na drugim indeksie, ale coś czuje że nie opadnie)
ok, jest dobrze, dobrze jest, sprawdzaj
jakby knowera z jakimis internetami pomieszac
Wojtek Sawicki
2014-04-25 15:59
fajne fajne, ale z "rock" ich poniosło trochę
Krzysztof Michalak
2014-04-25 16:00
co, fajne tez
ja słuchałem Squarepushera jak byłem młodszy, a Ty?
Wojtek Sawicki
2014-04-25 16:07
ja nie byłem młody

–Krzysztof Michalak & Wojciech Sawicki

posłuchaj


Lido: I Love You (EP)

Lido
I Love You (EP)
[Pelican Fly]

Jeden z moich bliskich znajomych, na potrzebę poukładania sobie w głowie rozpizdu dziejącego się na I Love You EP, zasięgnął pomocy u użytkowników YT i pośród zalewu chronicznego niedojebania, znalazł taką perłę: "RIP TRAP". Brzmi na pozór banalnie, ale zapewniam, że jest w tych słowach tyle siły, że niezwykle trudno byłoby mi to zrobić lepiej, choćbym miał do dyspozycji i kilka tygodni na selekcję wniosków. Zero przestrzelenia, precyzja snajpera. No bo tak to już jest w muzyce, że Lido nie ma w zwyczaju brać jeńców, za to ma w zwyczaju zamieniać wodę w wino, dopuszczać się tu najprawdziwszych branżowych cudów - w jednym momencie zabija miliard gatunków, deformuje je, intensyfikuje do ekstremalnego stadium, by w następnej wszystko z powrotem ożywić, zmiksować, dorysować im śliczny uśmiech i odpowiednio uformować. Tak właściwie, to choć EP-ka składa się z zaledwie czterech utworów (!), nie bardzo widzę sensu w rozbijaniu tego na czynniki pierwsze - dzieje się w nich po prostu tak dużo, że większość tegorocznych płyt długogrających wymięka już na wstępie i należycie oddaje cesarzowi, co cesarskie. Progresje akordów piętrzą się jedna po drugiej jak wieżowce, sposób posługiwania się basem dostał nawet przez słuchaczy kryptonim "FutureBass" (co jest, myślę, wystarczająco wymowne), z kolei melodie na spółkę ze starannie poszatkowanymi wokalami desperacko próbują dojść do głosu i na stałe utrwalić się w głowie słuchacza, ale to przecież na nic, skoro zaraz przełączana jest kolejna wtyczka i w mgnieniu oka przenosimy się do innego fantastycznego momentu tego rollercoasteru, jak na przykład ten gitarowy zjazd w "Money". Cóż, coraz częściej zaczynam łapać się na wierze, że facet wyrasta nam powoli na jednego z czołowych pionierów tej stylistyki - w sensie, może sam zamysł produkowania maksymalistycznego post-popu to już nic nowego czy szczególnie ekscytującego, niemniej jeszcze nikt do tej pory nie miał okazji brzmieć jednocześnie tak radykalnie, ale i pięknie. –Rafał Marek

posłuchaj


Mondkopf: Hadès

Mondkopf
Hadès
[In Paradisum]

Imponuje mi przestrzeń, którą w swoim nagraniu wykreował Mondkopf. Ochrzczony mianem elektronicznej mozaiki Hadès zgrabnie balansuje na pograniczu różnorakich gatunków, wygrzebując z dotychczasowej dyskografii francuskiego producenta coraz to lepsze smaczki, a przy tym jednocześnie dogłębnie obrazując postępującą brzmieniową przemianę, która to nieprzerwanie zachodzi na przestrzeni ostatnich kilku lat od dnia wydania debiutanckiego Galaxy Of Nowhere.

Zaczynamy od doommetalowej introdukcji regularnie szatkowanej beatowymi blastami, następnie przemykamy przez tłukące gradobicie "Eternal Dust", by zatrzymać się na chwilę przed dwuczęściową dyskotekową kulą. "Cause & Cure" oraz następujące po nim "Immolate" to zdecydowanie najbliższe estetyce live actów paryżanina utwory – bezwzględnie parkietowe industrialne czwórki, do których tańczy się ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w posadzkę. Idąc dalej, napotykamy eteryczny ambient, a także kolejne części konceptualnego tryptyku "Hadès" sięgającego po rozwiązania już nie tyle industrialne, co nawet martialowe trąbki, zorientowane na gotyk organy czy zaskakujące, przykryte strumieniem mulistego drone’u wielogłosowe pieśni chóralne.

Chciałem podsumować ten krążek, nawiązując bezpośrednio do tytułu i jego znaczenia w mitologii greckiej. Powiedzieć, że najwyraźniej droga do Hadesu wiedzie już nie tylko przez Styks, a Charon doczekał się konkurenta w branży transportowej. Ale równie dobrze chodzić może o grupę wzgórz umiejscowionych w północnej części Kanady (kto wie, czy nie ich część uwieczniona została na przepuszczonej przez czerwony filtr fotografii stanowiącej okładkę) albo o powstały w obawie przed sowiecką ekspansją na Europę francuski system militarny wykorzystujący broń jądrową. Skończę więc sztampowo: to 42 minuty świetnego, utrzymanego w nihilistycznym duchu, kontrolowanego apokaliptycznego rozkładu. –Witold Tyczka

posłuchaj


Nautic: Navy Blue (EP)

Nautic
Navy Blue (EP)
[Deek]

Absencję tego wydawnictwa w naszym ścisłym płytowym topie uważam za skandal. Jestem też skłonny zaryzykować stwierdzenie, że Navy Blue jest najlepszym popowym materiałem minionego roku i to nie tylko w kategorii retro. Mogę pójść jeszcze dalej i bez cienia zażenowania dopuścić się świętokradztwa, i przyznać, że podczas odbioru tego krótkiego, ale cholernie treściwego zestawu każdorazowo przychodziły mi do głowy skojarzenia z Rock Bottom Wyatta. Jeśli uważacie, moi drodzy czytelnicy, że przesadzam, to niestety macie rację, ale nie tak bardzo jak się Wam wydaje.

Propozycja od sympatycznego londyńskiego tria to pozycja obowiązkowa dla każdego zdeklarowanego miłośnika popu, który czasami czuje przesyt jego chartsową odmianą (są tacy?) i poza hookami w refrenach ceni sobie zabiegi narracyjne, przykłada dużą wagę do aranżacji oraz lubi gdy za wygrywanymi dźwiękami stoi koncept. Navy Blue w pełni spełnia te oczekiwania, należąc przy tym do zbioru albumów, których zawartość muzyczna ściśle współgra ze stroną graficzną oraz leksykalną – motywy akwatyczne są tutaj wszechobecne. To, co według mnie jest jeszcze charakterystyczne dla tej muzyki, to: elegancja, przywiązanie do detali, wieloplanowość, subtelne operowanie przestrzenią, quasi-kontemplacyjność, eteryczność. Mimo że jest to muzyka dość bogata formą, to przede wszystkim stawia na zapadające w pamięć melodie, co w ogólnym rozrachunku czyni ją bardzo przystępną. Chociażby z tego względu jej stosunkowo niszowy status wciąż pozostaje dla mnie sporą zagadką –Marek Lewandowski

posłuchaj


Ninos Du Brazil: Novos Mistérios

Ninos Du Brazil
Novos Mistérios
[Hospital]

Może w kręgach znawców gatunku jest to porównanie utarte i sztampowe, ale dla osoby obcującej z muzyką taneczną tylko okazjonalnie (tak jak niżej podpisany), każdy koncert techno to wizyta w dżungli. Nie chodzi już nawet o tropiczny czy rzeczywisty, lecz niezmiennie namacalny skwar czy chaotyczną zwierzęcość ruchów zgromadzenia, ale samą specyfikę przenoszenia się dźwięku: niczym zwielokrotniony promień światła w pokoju pełnym luster, najwątlejszy szelest liści odgraża się z popiątną intensywnośćią, a dolne rejestry trzęsą runem niczym pędzące stado Okapi. Trudno więc uwierzyć, że połączenie techno z perkusyjnymi rytmami Brazylijskiej batakudy nie jest mikro-gatunkiem samym w sobie. Tak jak DJ-e w Rio, Sao Paulo czy Belo Horizonte odważnie bawią się w tego typu kombinacje podczas corocznego karnawału, tak dopiero włoski (!) duet Ninos Du Brasil, z wydawniczą pomocą Dominica Fernowa (Prurient, Vatican Shadow), sprzedał ten niezwykle naturalnie-brzmiący amalgamat w nieco hipsterskim, łatwym do przyswojenia opakowaniu. Novos Misterios nie jest jednak połowicznym dystylatem, prezentując swoje części składowe w barwnym, wysmakowanym świetle z wszelkimi wymaganymi ornamentami. Można stwierdzić wręcz, że obecność techno w tym miksie zwiększa doniosłość brzmienia brazylijskich perkusjonalii i vice versa (nie wspominając o smaczkach w rodzaju post-punkowego vibe’u). Druga płyta Ninos Du Brasil to bezbłędne połączenie inteligenckiego z trzewiowym i organicznego z syntetycznym: trudno nawet rozpoznać, które jest które. –Patryk Mrozek

posłuchaj


Obey City / Seiho: Shochu Sounds

Obey City / Seiho
Shochu Sounds
[Perfect Touch]

Nie będzie odkryciem Ameryki, jeżeli napiszę, że Sam Obey, o którego fenomenalnej EP-ce Champagne Sounds pisał Jakub przy okazji naszego ubiegłorocznego podsumowania, jest jednym z najbardziej niedocenionych graczy w nowej elektronice. Materiał na Shochu Sounds stanowiący kolabo z Japończykiem Seiho oczywiście nie zawojował wielu list rocznych (nie jest nawet w mojej ulubionej dziesiątce tegorocznych EP-ek, ale takich powyżej 6.5 to było spokojnie ze dwadzieścia sztuk). Bezwzględnie warto jednak o tym krążku napomknąć. Te cztery utwory to w zasadzie nic nowego w katalogu Obeya, ale sposób, w jaki rozmiękcza z Seiho te naelektryzowane bombastycznością produkcje, jest doprawdy znakomity. Podbity parkietowością "Wait" byłby z pewnością najlepszą rzeczą na ostatnim krążku Rustiego (nie mówiąc już o tegorocznych, nieco rozczarowujących rzeczach od Jacques'a Greene'a). "Double Bed" to cykające, powyginane r&b, o którym z pewnością śni Kelela i jej producenci, ale to jeszcze nie wszystko. Co zatem z "Proceed" i zamykającym EP-kę "Koi"? No cóż. To dla mnie esencjonalny, unikalny sound Obeya, który rozczula mnie bardzo swoim subtelnym, czułym sznytem kompozycyjnym zarezerwowanym tylko dla nielicznych. Nie jest to zmarnowany kwadrans, szczególnie w kontekście przepięknej, ambietowej końcówki closera. –Jacek Marczuk

posłuchaj


Linda Perhacs: The Soul of All Natural Things

Linda Perhacs
The Soul of All Natural Things
[Asthmatic Kitty]

W przeciwieństwie do eterycznych Parallelograms, których skryte za setką woalek i niewidzialnych zasłon struktury funkcjonowały gdzieś na styku świata snów i zmysłów, powrót Lindy Perhacs ujmuje przede wszystkim otwartością. Nieuchwytność psychodelicznego debiutu sprzed ponad czterdziestu lat Ania Szudek porównała w swoim tekście do surrealistycznych obrazów Vĕry Chytilovej i to zestawienie rzeczywiście przemawia do wyobraźni. Perhacs ówczesna była bardziej zjawiskiem, przejrzystym widziadłem z okładki albumu, funkcjonującym na granicy sensorycznego świata. Nefele. Na tym tle artwork jej nowego dzieła podkreśla jeszcze zmianę, jaka przez te wszystkie lata stała się udziałem artystki. Ezoteryka The Soul Of All Natural Things jest wszystkim dostępna, ujawniana w serii sentencji, które w swej prostocie czy oczywistości ocierają się o infantylność. New Age epoki post. Perhacs dalej sięga głębiej, patrzy dalej, jej punkt wyjścia jest jednak jak najbardziej z tego świata. Nie zamierza też niczego ukrywać, słowo po słowie uchyla rąbka tajemnicy aż do zamykającego "Song Of The Planets" obszernego cytatu z The Brotherhood of Angels and of Man Geoffreya Hodsona (dyrektora School of Wisdom, badacza aniołów, który przed niemal stu laty, podróżując motocyklem po północnej Anglii, opisywał napotkane tam rodzaje sylfid i wróżek). W tej zmianie akcentów jest coś, co przywodzi na myśl ostatni album Kate Bush. Nie chodzi tu właściwie o stylistyczne podobieństwo, raczej o uniwersalny charakter przejścia z pozycji poznającego ku roli doświadczonego przewodnika. –Wawrzyn Kowalski

posłuchaj


Sean Nicholas Savage: Bermuda Waterfall

Sean Nicholas Savage
Bermuda Waterfall
[Arbutus]

Chciałbym dorzucić swoje trzy grosze w postaci Bermuda Waterfall, już w sumie szóstego, ósmego albo dziesiątego albumu Seana Nicholasa Savage’a (w zależności jak liczyć). Bez większego echa przechodzą jego płyty w naszym kraju – ja sam pierwszy raz usłyszałem o płodnym twórczo dziś już dwudziestoośmiolatku z Montrealu w "Strzałach Znikąd" Piotra Miki, audycji, która prawdopodobnie mogła pochwalić się jedną z najmniejszych słuchalności w radiowej Trójce. A było to kilka lat temu i super się słuchało. Twórczość Seana łączy w sobie folk, r&b, dziwaczność, poezję, bezdroża na prowincji i sypialnię w centrum miasta. Można określić go jako kogoś w rodzaju mentora tego wycinka kanadyjskiej sceny niezależnej, skupionej wokół Arbutus Records. Na poprzednim albumie na przykład mocno odbiło się piętno eightiesowego brzmienia. Bermuda Waterfall brnie głębiej w definicję uspokojonego soft-rocka, ale nie takiego jak choćby u Destroyera na Kaputt (choć fani z pewnością i tu znajdą przyjemność w odsłuchu), lecz bardziej lo-fi, bardziej kameralnego, eklektycznego i nieco pastiszowego nawet. Gdzieś pobrzmiewa bossa nova, w innym miejscu hiszpańska gitara, jeszcze gdzie indziej hawajskie klimaty – wszystko w formie przypraw do starannie opracowanej całości, będącej dziełem, z którego autor, jak gdzieś przeczytałem, jest w 100% zadowolony. Polecam ten album ludziom, którzy potrafią znaleźć przyjemność w twórczości Phila Collinsa, Ariela Pinka, Stinga, Boba Dylana, Paula Simona, braci Aged czy Maca DeMarco. –Michał Hantke

posłuchaj


Stein Urheim: Stein Urheim

Stein Urheim
Stein Urheim
[Hubro]

Nie chciałbym nikogo zniechęcić przesadną egzaltacją, ale nic nie poradzę na to, że Stein Urheim nagrał najpiękniejszy (używam tego słowa z pełną premedytacją i świadom ciężaru filozoficznego dyskursu unoszącego się nad pojęciem piękna) album, jaki usłyszałem w minionym roku. Dobre sobie, w minionym roku. "Płyta, którą trzymacie Państwo w ręku" jest mistycznym objawieniem, wydawnictwem z serii "i wiedział Bóg, że to dobre", ucieleśnieniem szlachetnej mądrości, erudycyjnym manifestem estetyki, a słowami zmarłego w 2014 roku Nicka Talbota (cytując z zachowaniem melodii, by było dobitniej) "moim ideałem, moim ideałem".

Z czasów szkolnych pamiętam absolutyzację szybkości w nauce gry na gitarze. Kolegów, którzy włączali stoper przy ćwiczeniu pierwszej etiudy Heitora Villi Lobosa, jakby chodziło o pobicie rekordu w biegu na sto metrów. Domyślam się, że takiego zachowania nie pochwaliłby raczej Stein Urheim, multiinstrumentalista wirtuoz, który od czasu do czasu z premedytacją przeciągnie palce po gryfie zbyt mocno, kiedy indziej z rozmysłem położy palec na progu, by rozlegający się trzask wpędził słuchacza w konfuzję, lecz niczego nie czyni dla taniego efektu, nie pozwala też przypadkowi prowadzić narracji, w każdej chwili pozostając w pełni władzy nad wykreowanym materiałem - zarówno jako kompozytor, jak i wykonawca.

Drzwi do tej opowieści uchylają się powoli, fraza po frazie pozwalając światłu przesączać się z większą intensywnością. 'Kosmoloda', zawieszona w ambientowej przestrzeni przeniesionej z krautrockowej rzeczywistości, w nieomal modlitewnym zapamiętaniu trzyma się kurczowo uwalniającej od wszelkiego ciężaru repetycji. Ta baśń nie rozpoczyna się od standardowego "dawno, dawno temu", jej początek brzmiałby raczej po huxleyowsku, z radosnym zawołaniem: "Uwaga, uwaga! Tu i teraz!" niosącym się po krainie, której nie da się z łatwością uformować i ukontekstowić. Podobnie jak nie sposób określić momentu, w którym słuchacz przeniesiony zostaje na latający dywan, mknący przez każdą szerokość i długość geograficzną świata. 'After the Festival', jedenastominutowa kompozycja, której czas trwania odczuwalny jest tak, jak odczuwa się zanurzenie w wieczności błyskawicznie minionej, skrzy się wszechstronnym bogactwem treści do tego stopnia, że zrozumienie wydarzeń zachodzących na poszczególnych planach jawić się musi wyzwaniem porównywalnym do próby odnalezienia drogi w nieznanym, oszałamiającym świecie intensywnych barw, wielorakich wymiarów, sekretnych przejść prowadzących z Nowego Orleanu do wschodniej Azji, z północnej Europy na Karaiby. W świecie urządzonym logiką snu, która pozwala pokonywać ograniczenia wynikające z linearności narracji, mierzalności czasu i przestrzeni. Trywialnie i niezręcznie byłoby pisać tu o hipotetycznych kompozycjach Johna Dowlanda z hawajskiej plaży, ponieważ ostatnim wrażeniem, jakie można odnieść przy słuchaniu muzyki Urheima, byłoby odczucie nieprzystawalności poszczególnych elementów. Kreatywność i inteligencja pozwalają mu stworzyć miejsce, w którym pozornie odległe od siebie zjawiska znajdują się w takim położeniu, jakby ich wzajemna koegzystencja była czymś najbardziej naturalnym, znanym, zrozumiałym i pełnym.

Niezwykła podróż trwa wraz z kolejnymi utworami, od kontemplacyjnego minimalizmu 'Watch the View', poprzez słodką melancholię 'Beijing Blues', aż po dostojny finał 'Great Distances', przywodzący skojarzenie z Talking Timbuktu duetu Cooder/Farka Toure. Podobnie jak poszczególne tropy geograficzno-kulturowe łączą się ze sobą w przedziwnej syntezie, tak też partie gitary, fletu, harmonijki ustnej, bouzouki, gu qin, mandoliny, langeleiku, charango i banjo uzupełniają się tu w delikatnym tańcu na subtelnym syntezatorowym tle. Wszechświat we wszystkich odcieniach na jednej płycie nagranej w dziewiętnastowiecznej willi skrzypka Olego Bulla. Na wyspie Lysøen, nieopodal Bergen, chłodną norweską zimą. –Piotr Gołąb

posłuchaj


Thou: Heathen

Thou
Heathen
[Gilead]

Thou jest jak ogniwo łączące popularny dziś doom z głośnym jeszcze wczoraj eko-blackiem. To bardzo angażujący album, który często nie szczędzi słuchaczom skrajnych repetycji, świdrujący przy tym całkiem głębokie pokłady emocji. To również album zaangażowany. Takie tytuły jak: "Feral Faun" lub "Wolfi Ladstreicher, – In Defiance Of The Sages" nawiązują do współczesnych prądów anarchizmu i, nie wdając się w szczegóły, można odnieść wrażenie, że Heathen to dzieło przemyślane, reprezentujące zamysł twórców także w pozamuzycznym kontekście. Popularne od czasów enviromentalistów marzenia o epoce łowców i zbieraczy uzbrojone zostają w radykalne ostrze sierpa, a pełzający sludge przenika duch filozofującego post-metalu. W czasach gdy tak wielu przebierańców bawi się w eksplorację "ambitnych nurtów muzyki ciężkiej", dobrze jest usłyszeć nagranie, które brzmi tak, jakby muzycy zostawili na nim cząstkę samych siebie. Jakkolwiek banalne, od razu się to czuje. –Wawrzyn Kowalski

posłuchaj


Trwbador: Several Wolves

Trwbador
Several Wolves
[Owlet]

"Franny słucha programu o wilkach. Mówię do niej. Czy chciałabyś być wilkiem? Jakie to Głupie, nie możesz być jednym wilkiem, ośmioma albo dziewięcioma, sześcioma lub siedmioma" (Deleuze & Guattari, 1987). Dawno nie wpadł mi w ręce album, którego nazwa miałaby tak ciekawą genezę. Jednym z kluczowych elementów stawania się wilkiem według tej filozofii jest postawienie siebie na obrzeżach tłumu, ale nie opuszczanie go. Angharad Van Rijswijk i Owain Gwilym znaleźli muzyczną niszę pomiędzy folkiem a techno, i postanowili zapełnić ją na scenie walijskiej pod enigmatyczną nazwą, w której jest więcej spółgłosek pod rząd niż w dowolnym nawet polskim słowie.

TRWBADOR nieustannie wychyla się na jedną albo druga stronę magicznej linii dzielącej wyczyszczoną elektronikę od zawikłanej ludowości. Duet porzuca wizytówkę akustycznych brzmień z czasów swojego debiutu, ale nie porzuca swoich korzeni, a jedynie zanurza tradycję w cyfrowej mgławicy. Najlepszym dowodem takiego kierunku międzygalaktycznej podróży w kosmosie gatunków jest obco brzmiące "CO2". Odyseja pastelowych syntezatorów i perkusji przewalającej się na tle apokaliptycznego dysonansu dźwiękowych usterek przechodzi niespodziewanie w pozaziemską dyskotekę z basem, od którego trzęsą się ściany. Takiego poczucia odrealnienia grupa dostarcza w samym środku albumu, między kipiącym ambientem "Start Your Car", nieoczekiwanym akcentem hip-hopu w postaci "Breakthrough" i gościny ESSY (aka YunGun) i słodkimi wokalizacjami w trzepoczącej akustyce "Pictures". Ostatni kawałek przynosi skojarzenia z wokalną lekkością Nouvelle Vague czy Vanessy Paradis, ale singiel taki jak "Side by Side" plasuje grupę nieco bliżej openera Good Humor Saint Etienne, pogrążonego w folkowej mgiełce Elephant Six. Już w pierwszym kawałku grupa wykłada swoją najmocniejsza kartę – przemyślne operowanie melodyjnym wokalem, hipnotycznymi powtórzeniami chórków i krystalicznymi akcentami gitary akustycznej. Basowy ciężar tytułowego "Several Wolves" przypomina jednak, że Angharad potrafi być Królową Śniegu, a album jest introspektywną podróżą w głąb ludzkiego wilka. Muzycznie to już czysty ukłon w stronę Coco Rosie, Little Dragon czy Ladytron.

Co tu dużo mówić – nie uchodzi robić złej muzyki, gdy ma się w zespole wokalistkę, która wygląda jak Hope Sandoval. –Monika Riegel

posłuchaj


Vtgnike: Dubna

Vtgnike
Dubna
[Other People]

Legitymujący się rosyjskim paszportem Danil Avramov wypuścił do tej pory kilka interesujących wydawnictw z okolic juke’u i wraz z moskiewską ekipą-labelem RAD (z którą skojarzony jest między innymi 813) obecnie zdaje się mocno dawać radę. Dubna to pierwszy pełnoprawny album Vtgnike i zarazem bardzo udany zbiór nieco schowanych i ciepłych tracków, spoglądających oczywiście na to, co dzieje się na zachodzie, ale również poprzez pryzmat rosyjskiego folkloru, którego melodyka, a także użyte sample wschodniosłowiańskich pieśni, stanowią jakąś oryginalną wartość dodaną. W takim zarysie początkowo bulgoczący i rozbity (heh) breakbeat "Campaign Refix" czy skwierczący, hipnotyzujący "Jimmy Dub" już na starcie koncentrują na sobie uwagę, zdradzając upodobania Avramova do wykonywania plastycznych przekształceń bitu i bogatego opracowywania tła. Wysokie tempa wyrosłe na footworku czy jungle’u rzadko wychodzą tu na pierwszy plan i ma się wrażenie, że całość jest raczej przestrzenna i rozmarzona, co w ramach szerszego spojrzenia spokojnie można odnieść do późniejszego Machinedruma. To równe i dobrze scalone wydawnictwo, którym Vtgnike wywindował się na bardzo satysfakcjonujący poziom. Jeśli wzrastające środowisko rosyjskich bitów ma przyjmować tak przekonujące inkarnacje, jak ta tutaj, na pewno jeszcze się usłyszymy. –Krzysztof Pytel

posłuchaj

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)