Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
S02E09
"Lato... kółeczko...". Lato nadeszło już oficjalnie, "w moim mieście, ja i moi ludzie" czilujemy nad Wisłą z zimnym browarem w ręku, oczy ziomeczków czujnie śledzą "gorące, bounce'ujące kobiety", serwujący imprezowe "sztosy" (lol) "didżej laski namierza", będzie się działo będzie zabawa. OK, więc to oczywiście stereotyp, ale przyznajmy uczciwie – cholernie kuszący i trwale gdzieś rezonujący mimo upływu lat. Mawiają, że ludzie najbliżej serca trzymają muzykę wydaną gdy mieli 20 lat i akurat w kwestii słonecznych wibracji pozostaję tu całkiem statystyczny. To co działo się w komercyjnym pop/rnb/rapie "od kwietnia do października" (Peja) między 2003 a 2006 rokiem chyba na zawsze zdefiniowało moje wyobrażenie "letniej muzyki". Dajcie mi modernistyczne-acz-przystępne bity Pharrella, Timby, Richa Harrisona, Kanyego, Just Blaze'a i innych midasów z tamtej złotej epoki, a od razu ogłoszę je idealnym soundtrackiem wakacji, perfekcyjnym tłem do... zimnych browców i spoglądania ukradkiem na skąpo odziane niunie wyglądające niczym "lokalne Bijonse" (Ryan forever <3) gdy akurat twoja kobieta nie patrzy (albo tak ci się naiwnie wydaje).
Lecz przecież to tylko jeden z wariantów na upalne dni. Rewersy schematycznego, stockowego "lata z drinkiem i palemką" też mienią się kolorami, choć wymagają większej fantazji i, zapewne, wrażliwości. Punki, o dziwo, słuchają punku. "Other people listen to rap music in the summer: I seem to gravitate to New Age. I need air conditioning in literally every possible form", przyznaje pewien poczytny amerykański recenzent. "Lato w tym roku mieliśmy przepiękne", ironizował Maciek Cieślak 14 lat temu w wywiadzie dla Porcys przy okazji nomen omen Białych Wakacji. Lipiec i sierpień w młodości emanowały mi pewnym niepokojem, wynikającym z paradoksu – jak peak cyklu przyrodniczego zderza się z zamieraniem cyklu roku szkolnego. Dojmujące poczucie pustki, rozumianej nawet dosłownie, materialnie, jak na genialnej obwolucie Camino Del Sol, czaiło się w pozornie leniwych, opustoszałych, a w istocie nawiedzonych przemijaniem i dorastaniem miejscach. Tę podskórnie straszną sprzeczność niełatwo oddać dźwiękami, ale francuski omni-muzyko-bus algierskiego pochodzenia, Hector Zazou, kilka razy stanął na wysokości zadania. 1979! Shit's fucking ADDICTIVE, namsayin.