SPECJALNE - Rubryka

Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)

28 grudnia 2022

Tomasz Skowyra:

A ja znowu zaczynam od dziewczyny z gitarą. Soccer Mommy nawiązała współpracę z rozchwytywanym ostatnio Danielem Lopatinem (kiedy patrzę na eccojamową okładkę jej poprzedniego longplaya, to wszystko się zgadza), który wyprodukował Sometimes, Forever. Single zapowiadające album naprawdę zachęcały (pełen shoegaze'owego uroku "Shotgun" czy snujący się jak późne Portishead "Unholy Affliction"), a Sophie dorzuciła jeszcze do puli radioheadowy "With U", quasi grunge'owy "Don't Ask Me" na shoegaze'owych podzespołach, zmanipulowaną przez responsywną produkcję OPN balladkę "Fire In The Driveaway" czy pustynny "Following Eyes" z fantastycznym refrenem. Czyli nieźle się ta dwójka zgrała. Aż zamarzyłem o koncercie na OFF-ie.

W temacie gitarowych (wręcz shoegaze'owych) najntisów stawiam na Winter i ich What Kind Of Blue Are You? Już błogi opener doskonale imitujący piękno MBV daje odpowiedź, czy warto kliknąć i przesłuchać całość (aż do wybornego "Kind Of Blue" [oczywiście Miles]). Aż musiałem sprawdzić, czy Jorge Elbrecht nie wsparł swoimi mocami tej kapelki, ale nie tym razem. A ten sam schemat działa również w przypadku pochodzących z Los Angeles Mo Dotti i ich EP-ki Guided Imagery. Pierwsza w programie petarda w duchu (a jakże) MBV, "Loser Smile", zyskuje miano highlightu z miejsca. Może i świetnie znamy te tricki, ale przecież ciężko ich nie kochać w takim wydaniu. Trochę jak z Hatchie, choć Giving The World Away w całości do mnie nie trafia – nieco za dużo tu powtórek i bezwstydnego żerowania na ejtisowym dream-popie. Ale przyznaję, że do "Twin" zdarzało mi się paaaarę razy wrócić.

A japońskie gitary? Fajnie, że Borys wyróżnił For Tracy Hyde (których poniekąd propsował nawet Schreiber), więc ja już nie muszę. Jak zwykle można było liczyć na Tricot. Dziewczyny regularnie co roku wypuszczają kolejne albumy (ostatnio upodobały sobie grudzień) i nie zawodzą. Ale też gramy wciąż to samo, bo Fudeki to matematyczny j-rock, tylko złamany. Swój nowy album wydali również Passepied. Jednak Ukabubaku specjalnie mnie nie przekonało. Zniknęły gdzieś te wszystkie efektowne rozwiązania i słodkie refreny znane z poprzednich płyt i moim zdaniem właściwie tylko ze dwa numery dają radę. No cóż.

W totalnie inne rejony przenosi nas Delisa Paloma-Sisk, która pod aliasem Diatom Deli wydała ambientowo-folkowy zbiór widmowych pieśni Time~Lapse Nature. Trzeba dać tym utworom trochę czasu, aby w pełni czerpać radość z ich ezoterycznej kruchości. Z kolei Hinako Omori zabiera nas w jeszcze delikatniejszą (literalnie) podróż. Jej A Journey… porusza się po świecie kojącego ambientu i progresywnej elektroniki. Strzelam, że jeśli jesteście fanami anielskiego oblicza Sigur Rós, to ta może skraść wasze serca (sprawdźcie chociażby "Will You Listen In"). A skoro zahaczyliśmy już o progresywną elektronikę, to zawitajmy jeszcze na I Could Be Your Dog / I Could Be Your Moon, czyli projekt Kaitlyn Aurelii Smith i Emile'a Mosseri. Słychać, że to Kaitlyn jest tu liderką (która wydała też mocno rozedrgany, dance'owy Let's Turn It Into Sound w eksperymentalnych barwach), choć w soundtrackowych fragmentach do głosu dochodzi Mosseri. A sam album to miłe ćwiczenie stylistyczne, choć fanom powinien się spodobać.

Nowy album wydała też Björk. Reklamowana jako "grzybowy album" Fossora to materiał z typowymi dla Islandki pieśniami, więc trudno o jakieś zaskoczenie. Wokal przeważnie jest na pierwszym miejscu, a poważkowe inklinacje wciąż walczą z popowym sznytem. I ja to szanuję. Tak jak to, co przygotowała Caterina Barbieri na Spirit Exit, która w pewnym sensie mogłaby się dogadać z Björk. Caterina przyznała wokalowi większą rolę, a w jej prog-elektronicznym repertuarze zrobiło się więcej miejsca dla ambientu. Do tegorocznego grona eksperymentatorek należy również rezydująca w Berlinie Kolumbijka Lucrecia Dalt. Jej ¡Ay! to zderzenie latynoskich wpływów z medytacyjnym sci-fi post-jazzem, ambientową elektroniką i czymś w rodzaju teatru grozy (?). Przyznaję, że to intrygujące zestawienie i to nie tylko na papierze.

A co działo się w kobiecym popie draśniętym reaggetonem, latino dance'em czy favela funkiem? Na pierwszy ogień idzie Becky G i jej sofomor Esquemas. To mainstreamowy latin-pop w pełnej krasie, a więc "gorące rytmy", żywioł, przebojowość i taniec. Trochę tu wypełniaczy, ale całość jest spójna, a takie traczki jak gorący "Tajin" czy ambient-trapowy "Dolores" zdecydowanie nie przynoszą Becky wstydu. Innym albumem z tej stylistycznej szufladki jest Versions Of Me Anitty. I tutaj historia się powtarza, bo również zrezygnowałbym z kilku piosenek, ale na przykład imprezowy "Gata", bezwstydny "I'd Rather Have Sex" (ależ mi się kojarzy z Femme Fatale Britney) czy machniedrumowy "Ur Baby" z Khalidem ciągle zachowuję w pamięci.

Przegląd kobiecego r&b zacznijmy od Kehlani i jej Blue Water Road. I cóż... To po prostu nowy album Kehlani: muzyka na przecięciu r&b/popu/urban i soulu, zupełnie nieodkrywcza, relaksująca, ciepła, kojąca... Ma coś w sobie, ale nie będziecie do tego wracać. Dalej obdarzona fenomenalnym głosem główna wokalistka i jedna z liderek The Internet. Syd Tha Kyd wydała w kwietniu Broken Hearts Club, który zaczyna się nieźle, bo od przypominającego pierwsze kawałki Inc. openera "CYBAH". Potem Sydney próbuje trochę na siłę zrobić totalnie eklektyczny album, ale brakuje tu świeżości i chwycenia prosto za serce jak w przypadku Hive Mind. Podobne odczucia towarzyszą mi przy słuchaniu ostatniego albumu Tink. Uwielbiam jej głos, podoba mi się pomysł na coś w stylu upgrade'u Cassie i Aaliyah, ale jakoś nie potrafię w pełni zachwycić się Pillow Talk (może zmiana producentów jej pomoże?). A na razie można cieszyć się pojedynczymi strzałami w rodzaju "Switch", "Carter" czy "News".

To, czego nie znalazłem u Syd i Tink, odnalazłem na HYPNOS. Ravyn Lenae (również fantastyczny głos) kontynuuje współpracę (pamiętacie EP-kę Crush?) ze Steve'em Lacy, czyli mastermindem The Internet (który też wypuścił bardzo w porządku albumik Gemini Rights). I to właśnie te wieczorno-internetowe ballady Lacy'ego ("Skin Tight", "Deep in the World" i "Satellites" jakby wyjęty z ostatniego LP Internet) są wizytówką materiału (choć moją ulubioną piosenką jest "M.I.A."). Pewnie tylko skróciłbym trochę całość (tak do 40 minut) i wtedy byłoby już w ogóle super. Albo nawet wykroił EP-kę jak Jenevieve. Amerykańską singerkę z kubańsko-bahamsko-hiszpańsko-francuskimi korzeniami (!) możecie już kojarzyć z Divison, ale moim skromnym zdaniem Rendezvous daje jeszcze więcej satysfakcji. Znakomity opener odsyłający do nieodżałowanego Cherry, tęskny girl-trap "Love Quotes" i chillujący synth-funk "MDMD" to trzy trafienia. Pozostałe trzy może już tak nie wymiatają (chociaż closer też do ripitowania), ale to wciąż solidne produkcje.

Fajnie, że PinkPantheress w ostatniej chwili zmontowała króciutką EP-kę Take Me Home. Co tu będę się rozpisywać – Gemma w mojej klasyfikacji to na razie obok jakiejś Brooklyn Rodriguez czy Jordana Cartera (dla mnie to raper z wszechświatów...) czołowa postać dekady, więc wszystkie te tiktokowe single łykam bez pytania. A właśnie. Swój nowy albumik wydała Vanessa Valdes, znana lepiej jako Take Van. To taka skromniejsza wersja PinkPantheress. Jej zwarty klawiszowy indie-pop przepleciony drumowymi wstęgami i niewinnym wokalem na Far Away to przepis, który w całości kupuję. A "Time Goes By" zapętlałem w zeszłym roku dziesiątki razy. No i muszę jeszcze wspomnieć o członkini argentyńskiego Ripgangu, ODD MAMI i jej Mosaicos. Może nie jest to tak mocne wydawnictwo jak debiut Lary91k, ale dla dwóch numerów warto się z nim zapoznać: kapitalny indie song "Invierno" (to akurat byłby jeden z highlightów Como Antes) i epicki autotune-dream-pop "Tamagotchi".

Kolejna część programu to girl-trap. Na pierwszy rzut idzie HITGIRL od Dreezy. Tytuł mówi wiele, bo za bity odpowiada tu ziomal Nasa, Hitboy, a więc koleżka, który zna się na swoim fachu. Pochodząca z Chicago traperka też ogarnia, więc to musiało się skończyć świetną taśmą. Jeśli tak jak ja lubicie bardziej niż solidną produkcję, wyborne zgranie nawijki z bitem i ambient trap (co lepsze: "Phases" czy "Easy"?) w różnych odcieniach (od r&b przez Drake'a) to tutaj wystawiam wam pewniaczka. Podobnie sprawy mają się z Money Badoo i jej debiutanckim shortplayem PORN$TAR. Z tą różnicą, że znacznie więcej tu feelingu r&b, który skrapla się z przemyślanymi trapowymi podkładami. Całość świadczy o dużym rozeznaniu we współczesnych trendach. Takie numery jak "g2g", "47K$", "Your Way" czy "PI$TOL POP" pokazują spory potencjał pochodzącej z RPA artystki. Ja tam już czekam na sofomora.

Czas na CLIP, którą śledzę właściwie od samego początku (od świetnego cloud-trapu "Sad B!tch") jej muzycznej działalności. Dziewczyna wreszcie skompletowała coś dłuższego, czyli EP-kę Perception. Jej ambientowy trap z drumowymi naleciałościami i lekko zgrzytającą produkcją jak u WiFiGawd to jeden z najprzyjemniejszych 20-minutowych albumów w tym sezonie, bo właściwie nie ma tu słabszych momentów. Z kolei o Rayanie Jay dowiedziałem się dopiero w tym roku i to było zaskoczenie. Ale tak się złożyło, że Last Call to moja ulubiona pozycja z jej dyskografii. Podoba mi się dbałość o wszystkie intra, outra i interludia, które są integralną częścią całości. Całości ciekawej, bo z zerknięciami w stronę 90sów (tytułowy), jvibe'u Eryki Badu na trapie ("STFU"), ale też mrocznego zeitgeistowego ambient-trap ("Whoroscope"). Dla takich rzeczy ślęczę godzinami przy w Spotify.

Innym zaskoczeniem był album Shygirl. Pamiętam, że Blane Muise zaczynała raczej od mocno eksperymentalnych rzeczy z pogranicza deconstructed club. Tymczasem Nymph to zestaw chwilami wręcz popowy. Eksperymenty nie zniknęły, ale ich natężenie znacznie spadło, a to pozwoliło na stworzenie tak pięknego alt-r&b jak "Woe", "Coochie" czy "Heaven". Ale też arcowe "Come For Me", dream-dramowe "Honey" czy post-Burialowe "Wildfire" to świetne numery. Zatem turbo niespodzianka i to na plus. Co jeszcze z takich rewirów? Na przykład mixtape Météo od Jäde. Może trochę zbyt bezpieczne to piosenki, ale za to działają kojąco, zwłaszcza "Lipstick" czy "Bon Acteur". Oczywiście wszystko zaśpiewane/zarapowane po francusku!

Jedną z głośniejszych premier był album Remember Your North Star wydany przez mieszkającą w Nowym Jorku Yayę Bey. Fajnie porusza się po takich stylistykach jak r&b-trap ("Big Daddy Ya"), r&b ("Keisha"), neo-soul ("Nobody Knows" albo "Reprise"), soul-jazz ("Alright") czy nawet coś w rodzaju amapiano ("Pour Up"), ale do pełni szczęścia brakuje mi tu więcej wyrazistości. A już na pewno znacznie więcej oczekiwałem po wydanym kilka dni temu SOS, który już został ogłoszony jednym z wydarzeń w kobiecym r&b. SZA sprawiła, że zupełnie się wynudziłem, a porównań do Joni Mitchell nawet nie skomentuję.

A jeśli macie ochotę posłuchać bardziej gangsterskich songów, to odpalajcie trwającą niecałe tape Cuban Savage. To może nie jest moja ulubiona odsłona trapu, ale coś sprawia, że Savage Doll słucham bez grymasów na twarzy. Spodobała mi się też mała płyta portorykańskiej traperki Young Miko. TRAP KITTY nie jest odkrywczym dziełem, ale charyzmatyczna Maria świetnie odnajduje się na dość oszczędnych, ale przytomnych bitach przygotowanych przez jej ziomków. A jest ciekawie: od twardych basowych podkładów ("Riri") przez spowolniony reggaeton ("Bi") po aktualny trap ("Pull Up"). A zupełnie inaczej do zagadnienia podchodzi Kamaiyah, która ciągle stawia na g-funk. Na Divine Timing to jednak trap występuje w głównej roli, a g-funkowy pierwiastek jest trochę na drugim planie. I moim zdaniem takie pogodzenie tych dwóch światów nieźle się sprawdza (zwłaszcza w "Blue Maserati"). A wydany w grudniu Keep It Lit, gdzie już całkiem rządzi g-funk, jest jeszcze fajniejszy.

A co chłopaki działali w trapie? Najpierw rezydujący w Walencji Hiszpan D.Valentino. Z wydanych w tym roku trzech albumów stawiam na Love Kills Slowly (Sweet Dreamz również na propsie, a mniej polecam Hi-Kari). To kolorowa, wręcz pstrokata kolekcja chwytliwych pop-trapowych, o istnieniu której wie zdecydowanie za mało ludzi. Jasne, pewnie nawet w rodzimej Hiszpanii Valentino nie jest żadną gwiazdą, ale skoro ziomek wykręca naprawdę świetne i aktualne rzeczy? Hiszpański Młody West? Ale spoko trap z Hiszpanii to nic odkrywczego, ale już z Japonii? Znalazłem takiego gagatka jak Young Coco. Da się wyczuć, że Kartezjusz był ostro studiowany, stąd też The Quiet Before The Storm brzmi tak jak brzmi. Ale nie piszę tego po to, żeby krytykować trapera. Wręcz przeciwnie: doceniam technikalia w produkcji i wokalne umiejętności , bo wyszła mu mocna trapowa kolekcja.

Tymczasem Destroy Lonely obrywa za to, że wydaje w Opium, czyli labelu Cartiego. Albo że zgapia od bossa. Serio? Jak tak sprawdzam młokosów, którzy coś próbują w trapie, to połowa z nich brzmi, jakby nasłuchała się WLR (na przykład Muddy na całkiem fajnym Muddyworld V2 albo gościu z akapitu wyżej). A Bobby? Pilnuje biciwa, wypuszcza bangery, nagrywa z Bktherulą, po prostu kulturka mordeczka. Wypuścił pełen mocnych numerów No Stylist, który można spokojnie dopisać do wyróżniających się trapowych osiągnięć na długim dystansie w tej dekadzie. Sprawdźcie też wersję deluxe!

A kontrastem dla DL może być 454. Jego Fast Trax 3 to niby pogodny, wręcz słoneczny pop-trap, ale nie zdziwcie się, jak w pewnym momencie w trackliście pojawi się aphexowy bit. Taki to jest właśnie ziom. Podobnie BBY Goyard. Może nie tak błyskotliwy jak 454, ale 4THWALL to całkiem miła dawka rozmarzonego instant-trapu. Warto też odnotować, że WiFiGawd wydał w lecie Hot As Hell 2 (o jedynce pisałem w pierwszym Ekstrakcie) i cały czas jego leniwy lo-fi-trap trzyma poziom. Podziwiam.

To teraz Pi'erre Bourne, który nadal był bardzo aktywny. Ale trzeba zanotować, że Good Movie choć materiałowo solidny, to jednak jest to lekka obniżka formy. Jenksa ciągnie w jakieś przydługie, taneczne, smutno-wesołe klimaty, a ja wolę, gdy produkuje wymuskany ambient-pop-trap. Pi'erre wypuścił też dwa streamy razem z ziomkami. Wydany pod koniec czerwca Space Age Pimpin' wspólnie z Juicy Jayem aż tak mi nie leży (pewnie przez nieco toporny gangsterski sznyt) i druga część Wolf Of Peachtree z Jellym. Pi'erre, jak to zwykle bywa w tego typu projektach, przesadnie się nie forsuje, nie idzie na całość, po prostu robi to, czego się od niego wymaga. Brzmi to nawet jak selekcja odrzutów, ale i tak te zapętlone biciwa stanowią o klasie producenta. Swoją drogą Jelly pod koniec lipca wypuścił album na bitach MvndKontrola. I przyznam szczerze, że to właśnie The Mind Of Wolf słuchałem zdecydowanie częściej od tych pobocznych produkcji Pi'erre'a. A to chyba coś znaczy.

Lecimy do działu "czy to hiphopy, czy to już (t)rapy". A tutaj już melduje się K-Si Yang i jego Eclipse. Niestety oryginalność nie jest najmocniejszą stroną typa, ale bo wszędzie słychać tu znajome dźwięki. Sporo tu Travisa Scotta, jest Thugger, a nawet Weeknd. Z drugiej strony przyznaję, że młody robi pożytek ze swoich inspiracji i to jego r&b w trapowym sosie jest całkiem słuchalne. Tymczasem duet They Hate Change proponuje zupełnie inne podejście do rapu na Finally, New. Dość bezproblemową łączą go z breakbeatem, drum'n'bassem czy IDM-em. W dodatku to wszystko jest mocno brytyjskie. Brzmi oryginalnie? Na pewno jest ciekawie, bo często takie mariaże są cringe'owe, a tutaj wyszło całkiem spoko.

Z jeszcze bardziej eksperymentalnych rapowych rzeczy całkiem nieźle wypadł album Dälek. Na Precipice. Okej, jeśli ktoś jest fanem i śledzi formację (która obecnie działa w duecie) od lat, ten raczej nie będzie zaskoczony ich drone'ową magmą czy ambientem w podkładach. Ale nie mogę odmówić gościom, że udało im się zrobić coś całkiem spójnego i wciągającego. Ale dość eksperymentów, bo w tym roku wyszedł przecież długo oczekiwany, najbardziej osobisty w karierze album Kendricka Lamara, który trochę podzielił fanów. No i jasne, że chłopak garnie się do literatury i przez to całość jest trochę przegadana, bity pewnie mogłyby być świeższe i może Mr. Morale & The Big Steppers nie jest tak wybitnym osiągnięciem jak Good Kid, ale to przecież naprawdę porządny materiał, który z każdym odsłuchem rośnie w uszach. Widzimy się na liście roku.

Skaczemy znowu. W temacie indie wypada powiedzieć kilka słów o albumie Toro Y Moi. Mahal potwierdza niemałą predylekcję Bundicka do muzyki z lat 70. z oldschoolowym psych-rockiem na czele. Lubię to oblicze Toro, podoba mi się sekcja (najbardziej w lirycznym jazz-popie "Goes By So Fast"), kolory, klimat, ale też trudno zachwycić się czymś, co dobrze już znamy. No i dobrze wiem, że songwritera i producenta tej klasy stać na znacznie więcej. Tak jak The 1975. Mam wrażenie, że od kilku lat grają prawie ten sam indie-pop, a ja raczej łatwo się nudzę. Zagorzałym fanom Being Funny In A Foreign Language pewnie się podoba (nic dziwnego, bo to zdolna kapelka), ale ja nie znajduję tu niczego zaskakującego, nowego czy innego. Natomiast przyzwoicie wypadli Francuzi z Phoenix, którzy z pomocą Thomasa Bangaltera w studiu przygotowali nowy album. Alpha Zulu brzmi jak... kolejny album Phoenix, co w świetle obecnego roku jednych może nudzić, a innych zachwycać. Ja oczywiście stoję pośrodku całej gawiedzi. A jeśli chodzi o polskie akcenty, to w żadnym wypadku nie można pominąć tej wybornej próby wprost nawiązującej do The 3-Way (0:48, 1:17 czy 2:10).

Zasłużone pochwały zbiera brytyjski duet Jockstrap za album I Love You Jennifer B. Ich chwytliwy, nietuzinkowy indie-pop brzmi świeżo i intrygująco, nic więc dziwnego, że fanem tej dwójki jest sam Ben Jacobs. Oczywiście kilka niedociągnięć jest, ale takie piosenki jak "Greatest Hits" nieco wyłamują się matematycznym sądom. Zupełnie inne granie pojawiło się na Pad projektu Peel Dream Magazine. Tym razem nie znajdziemy tu shoegaze'u/dream-popu jak na poprzednim albumie, a ukłony w stronę Stereolab czy Beach Boys (czy wręcz High Llamas). Piosenki są zgrabne, leciutkie i niezwykle przyjemne. Rzekłbym, że to klasyczny porcyswave.

Przejdźmy do jeszcze bardziej egzotycznego działu. Zaczynamy od wizyty w barze. Bar Mediterraneo od duetu Nu Genea (o których kiedyś już pisałem na Porcys) przypomina mi zeszłe wakacje. To nieco mniej progresywny album od poprzednika, choć wciąż z gracją łączący tropikalne wątki z nu-disco. Highlight? Choć nie są to Mediterranean Songs, to wspaniała "Marechià" kojarzy mi się z panią Anteną. A to mówi wszystko. Nie wiem natomiast, czy wszystko mówi wam nazwa Kokoroko. Ośmioosobowy skład z Londynu pogrywa sobie totalnie na luzaku lekki afrobeat-jazz w funkującym ujęciu. W dodatku świetnie trafili z sierpniową premierą Could We Be More, bo właśnie latem takie granie wchodzi najlepiej.

A skoro już zrobiło się bardziej jazzowo, to wspomnę jeszcze o norweskim składzie OJKOS, którzy wspólnie z Andreasem Rotevatnem wydali album Mensa Rotunda. I nie ma się co rozwodzić: niemal popowa przejrzystość tematów, muzyczna erudycja (to wplatanie minimalistycznych motywów mnie rozwala) i techniczne umiejętności gości sprawiają, że całości słucha się świetnie. Ale nie ma niespodzianek: współproducentem płyty jest sam Lars Horntveth z Jaga Jazzist. I jeszcze ciekawostka: sprawdźcie 12-minutowy remiks "Drosa Is Real!" popełniony przez Lindstrøma.

Przechodzą do bardziej elektronicznych wydawnictw: fajnie, że w tym roku ożywił się Morgan Geist. W grudniu wypuścił sympatyczną EP-kę Duper przywołującą nieco Metro Area. Natomiast w sierpniu on i Kelley Polar wydali mocno zanurzony w ejtisowym popie self-titled album pod aliasem Au Suisse. Miłe, bardzo kompetentne granie, ale chyba za dużo razy przerabialiśmy już ten schemat. A w ramach zaległości (bo album ukazał się pod koniec marca) chciałbym jeszcze wrócić do Black Is The Color nowojorskiego producenta Kush Jones. Sporo się tu dzieje: padają porównania do Drexciya, jest digi-house, są gry video i footwoorkowo-breakowej igraszki, jest hołd dla Soichiego Terady, a nawet coś z przestrzennych prac Lone'a w "Lucky Sine".

Po przeprowadzce Flavy D do krainy dramenbasu, DJ Q wziął na siebie odpowiedzialność za tegoroczny 2-step. Est. 2003 to zestaw pysznych tracków bez żadnego skrępowania. Ale fanom gatunku nie muszę tego pisać, zwłaszcza, że gościnie w jednym indeksie pojawia się tu sam Todd Edwards. Trochę 2-stepu znalazło się też na nowym albumie dobrze znanego naszym czytelnikom Kornéla Kovácsa, o którym wspominał już Borys. W podobny warunkach porusza się też Daphni na swoim Cherry. Owszem, stylowe house'owe utwory wypadają całkiem przyzwoicie, ale mam wrażenie, że Snaith nie do końca trafia jeśli chodzi o przebojowy charakter niektórych wałków.

W klimacie bliskiemu house'owi i tanecznej elektronice większe wrażenie zrobił na mnie Strategy. Unexplained Sky Burners to fantastyczny miks starej i nowej szkoły, w którym udało się zawrzeć post-dubstep, dance spod znaku Moodymanna czy geometryczny breakbeat-house będący tu tematem przewodnim. Naprawdę wciągająca rzecz. A jeszcze bardziej eklektyczny jest nowy longplej CFCF. Blowing Up The Workshop 48 zawiera gitarowe ballady bez słów, sci-fi-new-age ambienty, trip-hopy, egzotyczne instrumentalne hiphopy, microhouse'y i tak dalej. Kto szuka sporej różnorodności w obrębie jednego albumu tu raczej się nie zawiedzie.

Szczypta j-popu, a jeśli już japoński pop i Porcys, to oczywiście wynikiem tego równania jest Yasutaka Nakata. Pod jego wodzą po czterech latach powróciły Perfume. Trudno oczekiwać, że będą wymiatały jak przed laty, ale Plasma to całkiem grywalna rzecz. A w momentach, w których Nakata zbliża się do praktyk znanych z wyśmienitych numerów Meg, robi się już w ogóle wesoło i sympatycznie jak u Norbiego. Drugi album Nakaty to oczywiście Metoro Parusu, który chyba cenię nawet wyżej od długograja Perfumek. Pomijam już to pozowanie Capsule na futurystyczny synth-popowy band w stylu YMO (co jest na swój sposób urocze), bo same piosenki całkiem się bronią, zwłaszcza wydany jeszcze w 2021 roku singiel "Virtual Freedom".

Nie zapominajmy też o robiącym coraz większą karierę mikro-nurcie amapiano. Jeśli nie ogarniacie zbytnio tematu, to odsyłam do neta, a najlepiej od razu na YouTube (jeśli usłyszycie jeden kawałek, to zrozumiecie wszystko). Możecie też sprawdzić KOA II Part 1, czyli album Kabza De Small – jednego z najbardziej znanych przedstawicieli tego afrykańskiego podgatunku house'u. Ponad dwie godziny wciągającej (wręcz medytacyjnej), egzotycznej wycieczki po najróżniejszych obszarach: od r&b przez ambient-house po jazz-pop. Polecam się wkręcić. A inną czołową postacią amapiano jest Lungelihle Zwane, czyli Uncle Waffles. Pochodząca z Eswatini didżejka wydała w tym roku EP-kę Red Dragon, na której znalazł się singiel "Tanzania". To właśnie ten numer zwrócił uwagę house'owo-tanecznego środowiska na Waffles.

Zupełnie inny duet, czyli Matmos, zabrał się za kompozycje Bogusława Schaeffera, a więc jednej z najważniejszych postaci związanych ze Studiem Eksperymentalnym Polskiego Radia. I oczywiście nie ma zaskoczenia, że Matmos potraktowali dorobek Scheffera jak typowy dla siebie (czyli bardzo nietypowy ogólnie) samplowalny materiał. Nie ma w tym niczego odkrywczego, raczej chodzi o zabawę dźwiękiem. A efekt? Moim zdaniem te ich wycinanki są całkiem ciekawe, zwłaszcza w tych momentach, gdy brzmią jak Mouse On Mars ("Cobra Wages Shuffle"). Regards / Ukłony dla Bogusław Schaeffer indeed.

A propos Mouse On Mars... Jan St. Werner wydał wspólnie z Davidem Gruubsem mocno eksperymentalną rzecz. Translation From Unspecified to składający się z dwóch prawie 20-minutowych kompozycji album, gdzie panowie manipulują wokalami (to w pierwszym utworze), awangardowymi syntezatorami, gitarowymi drone'ami (to w drugim), strzępkami, trzaskami i całą gamą podobnych rzeczy. Mimo takich środków wyrazu całość jest zupełnie znośna, a nawet słuchalna. Choć wiadomo, że to klasyczny album "nie dla każdego". Tak jak wydany w jelinkowym Faitiche Toon! autorstwa Jonathana Scherka. Zestaw trzynastu dwuminutowych kolaży, których zakres określiłbym: od Stockhausen do Akufena. A do Faitiche wrócę jeszcze za moment. Zaś na sam koniec zostawiłem sobie Afrikantis Lil B. Tak jest, tego Lil B. Jeśli nie słuchaliście, a dziwicie się, czemu ta mordeczka wylądowała w sekcji eksperymentalnej, to nie będę psuł niespodzianki. Sprawdźcie sami.

Na finiszu tego albumowego peletonu przenosimy się do ambientowego królestwa. A wiadomo, że ambientu słucha się naprawdę dużo, przynajmniej ja słucham dużo. Podobał mi się beznamiętny i zimny The Sails, Pt. 2 Loscila, podobały mi się wszystkie te chwalące proste czynności i naturę albumy (naliczyłem cztery) Gallery Six, uwielbiam klimat płyt Sofie Birch: przechodzenie od orientalizmów do new-age czy delikatnej prog-elektroniki na Holotropice i edeńką aurę Languorii współtworzoną przez Antoninę Nowackę, uwielbiam stoicki optymizm H.Takahashiego na Paleozoic, uwielbiam nawiedzony oceaniczny ambient Nikolaienko na Nostalgia Por Mesozóica. No i ten cały Aleksi Perälä... (kto ma czas na przesłuchanie jego wszystkich albumów z 2022?). Mógłbym wymienić jeszcze kilkanaście tytułów, ale wolę odesłać was do ekstraktowej plejki, gdzie znalazło się naprawdę sporo ambientów.

No może wyróżniłbym kilka wydawnictw. Pod koniec roku nowy materiał wydała również moja ulubienica Phoebé Guillemot aka RAMZi. Jej Hyphea to czułe eksploracje światów stworzonych przez Boards Of Canada dokonywane za pomocą narzędzi DJ-a Pythona. Po kilku sesjach da się wyłapać lastexitową architekturę bitu w "Smooshi", mouseonmarsowy drive w "Megafaunie" czy przede wszystkim czarujący ambience Ralf Und Florian w openerze. Jakże moje granie. A po sesji z RAMZi spokojnie można wrzucić EP-kę Fighting Modernism tria Black Dog. Bo tam pod drugim indeksem kryje się "Blues Circle Lament", czyli wypisz, wymaluj Sandison i Eoin z Tomorrow's Harvest. Dodajmy do tego Information innego fana BoC (sprawdźcie "Observatory" z kompilacji Air Texture Vol. VI), brytyjskiego producenta Synkro. Choć w tym przypadku nastawcie się na moooocno dubowe doznania: od ambientu do techno.

Pisałem, że wrócę do Faitiche, no to wracam. A to za sprawą Roméo Poiriera i jego trzeciego solowego longplaya (czwartego w ogóle). Patrząc na wszystko z dystansu można było przewidzieć, że prędzej czy później Roméo nawiąże współpracę z Jelinkiem. Living Room to poniekąd zwrot ku mglistym, nieodgadnionym, widmowym ambientom Jana, ale też jego zabaw z wokalami czy miłości do proto-elektroniki. Trudno więc, żebym nie lubił takiego zestawu. Podoba mi się też wspólny album omawianego w pierwszym odcinku Ekstraktu Romance z człowiekiem odpowiedzialnym za pewną część soundtracku Twin Peaks: The Return, czyli Deanem Hurleyem. Całość brzmi jak nawiedzone słuchowisko bliskie estetyce Davida Lyncha (a nie Roxy Music jak sugeruje tytuł). Jeśli jeszcze nie słyszeliście In Every Dream Home A Heartache, a lubicie takie klimaty, to nie traćcie czasu i odpalajcie wasze serwisy streamingowe.

Smutną informacją jest natomiast to, że październiku zmarł Norm Chambers, autor między innymi kapitalnego Science Of The Sea, który był równie kapitalną zmyłką dla recenzentów. Norm wydał w tym roku brudny, ciemny, lepki ambient Mirage Colony pod aliasem N Chambers. Zasłuchiwałem się tymi dźwiękami w drugiej połowie roku, bo przecież to totalnie moje granie. Szkoda, że autora tej muzyki nie ma już z nami. RIP Norm.

I na koniec ambient z Polski: dwa wydawnictwa Patryka Kawalarza. Pierwsze to Foggy Island sygnowane nazwą Cursed Diamond. Sam autor opisał swoje dzieło w taki sposób: "to ścieżka dźwiękowa do wyprawy na wyspę spowitą mgłą, wyjętą wprost z opowiadań Lovecrafta". Nic dodać, nic ująć. Natomiast The Impression Of A Memory stworzony pod nazwą Scents Collector to ambient sedatywny, kojący nerwy, tulący do snu. Ponad godzinna sesja z tymi utworami sprawia, że człowiek czuje się wypoczęty nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. To mega cenne these days.


I na koniec plejka zbierająca wszystkie nasze zajawki z 2022 roku.


Strona #1    Strona #2    Strona #3   Strona #4

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)