SPECJALNE - Ranking
20 najlepszych singli 2017
13 stycznia 201810Frank Ocean
Chanel
[Blonded]
Niesamowita sytuacja. Otóż Frank Ocean został zwycięzcą 2017 roku dzięki jednemu, luźnemu kawałkowi, rzuconemu od niechcenia grupce najbardziej wygłodniałych fanów. Udostępniona w ramach internetowej audycji ciekawostka, okazała się nieprzyzwoicie dobrą, popową symfonią, która w trzy i pół minuty przewartościowała aktualne trendy kultury masowej.
Zmyślna, kalejdoskopowa konstrukcja tego singla, polemizuje z filozofią niejednolitości, forsowaną przez m.in. ostatnie dokonania Kanye Westa, Gorillaz, Drake'a czy Chrisa Browna. "Chanel" nawiązuje do popularnych "albumów-playlist", odrzucających koncepcyjną zwartość, na rzecz nieposkromionego strumienia świadomości. Autor Channel Orange umiejętnie wciska niby-proustowski rozmach w ciasne ramy kilku zwrotek i refrenu. Prowadzona w zabójczym tempie narracja, wykonuje szereg lirycznych oraz harmonicznych akrobacji, od których można dostać zawrotów głowy, a patronująca wszystkim wersom rapowa brawura, z automatu dostaje respekt na dzielni. Jednak w całym tym szaleństwie jest metoda i to dość skrupulatnie wykombinowana. Były członek kolektywu Odd Future samodzielnie przyćmił blask More Life czy Humanz dzięki artystycznemu pragmatyzmowi. Podczas, gdy jego bardziej doświadczeni koledzy sprzedali odbiorcom całe brudnopisy, on sam wybrał parę najlepszych szkiców i ulepił z nich dopracowane dzieło.
A i jeszcze jedno – pierwsze dwa wersy NA BANK przejdą do historii. –Łukasz Krajnik
• przeczytaj propozycję do listy Carpigiani
09Sam O.B. feat. Elisa
Samurai
[LuckyMe]
Wywiązała się mała debata wokół tego cudnego dziełka – otóż pojawiło się pytanie, czy "Samurai" bardziej odbija piękno Prefab Sprout, XTC, Scritti Politti czy na przykład Roman À Clef? I wydaje mi się, że gdybyśmy wzięli linijkę, lupę, kartkę, ołówek, kalkulator, zaparzyli kawę i zamknęli się na kilka dni w odosobnionym miejscu na odludziu, to pewnie udałoby się nam wykazać, ile procent danego bandu mieści się w piosence Samuela Obeya. Problem tylko w tym, że jakoś specjalnie mnie to nie ciekawi, a takie aptekarskie rozkłady na czynniki lepiej pozostawić jakimś akademickim nudziarzom. Dlaczego? Bo za każdym razem, gdy wjeżdża wyciosany z harmonicznego diamentu, niezniszczalny i w dodatku wręcz niemoralnie śliczniutki refren, mam ochotę odlecieć i zostawić was wszystkich z waszymi problemami i trudami dnia codziennego. To nieco okrutne z mojej strony, ale co poradzić: gdy Elisa składa się do wyskoku, jakby nosiła sprężynowe buty, i zaczyna śpiewać, czuję, że dotykam chmur, a niebiańska rozkosz jest wszędzie obok mnie. Ale Sam też potrafi mnie zadowolić: od 2:22 to on wbiega na scenę i podrzuca kilka zawijasów samurajskim mieczem, a zaraz potem, zgodnie z kodeksem, przekazuje głos koleżance, która znowu sprzedaje mi bilet do nieba. Chcecie, żebym ponarzekał trochę na Positive Noise? Że choć "bardzo spoko", to jednak brakuje mu tak wyśmienitych piosenek, jak "Common Ground" czy tak nieskazitelnych, jak właśnie "Samurai"? Nie chcecie? Mi też nie chce się o tym prawić, więc przywitam tylko Sama i Elisę w naszej dziesiątce ulubionych singli roku i już się zmywam. –Tomasz Skowyra
08Katy Perry feat. Migos
Bon Appétit
[Capitol]
Na ubiegłorocznej płycie Katy Perry ten jeden singiel skrzy się od krótko ciętych synthów jako pomyślany na zdobywanie kolejnych parkietów banger. Zdobył też zainteresowanie całym materiałem z Witness, którego z racji podyktowanego moim wiekiem dążeniem do optymalizacji gospodarowania czasem wolnym, raczej bym nie przesłuchał. Czyli wykonał klasyczną robotę singla, brawo! Witness to całkiem solidny chleb razowy. Żeby natomiast zaszaleć na stole na corocznym balu mistrzów w Porcys, to potrzebna jest czasem głębia smaków, a czasem ordynarny #pornfood. Numer, któremu tutaj wystawiam laurkę, spełnia ten drugi warunek. Co ja tu będę pierdolił – "Bon Appétit"! Aha, jeszcze jedno. Straight outta Atlanta w rapowym mostku pojawiają się sprawcy jednej z ciekawszych tegorocznych płyt, Migos. I to jest cool, ale niekoniecznie robi tu za języczek u wagi. –Michał Hantke
• przeczytaj propozycję do listy Carpigiani
07AlaZaStary
Pilot
[self-released]
Doprawdy nie ma serca ten, kogo nie urzeka ta kawalkada synthowego ciepła z akompaniamentem naiwnej, prostej, ale nieskończenie chwytliwej liryki. "Pilot" wyraźnie daje do zrozumienia, że gitarowe Trespass to teraz już tylko sentymentalne wspomnienie, a anglojęzyczne teksty Wicked Giant jednak nie brzmią zbyt przejmująco. Niby trochę AlunaGeorge, ale bez zbędnego erotyzmu. Porcys Darlings jak się patrzy. –Agata Kania
06Lil Uzi Vert
XO Tour Llif3
[Atlantic]
"PUSH ME TO THE EDGE / ALL MY FRIENDS ARE DEAD!" – niejeden raz wyryczane. I dwuznaczność zawarta w ostatnim słowie jak rzadko kiedy jest na miejscu: kto chociaż raz nie zasmucił się przy "XO Tour Llilf3", może nadal zalicza się do ludzi, ale na pewno nie tych najlepszych. Żartuję, nie obchodzi mnie, czy przy tym płaczecie, pijecie czy marzycie – ważne, że doceniacie dobrą muzykę. To chyba niezbyt dziwne, że w obliczu słabości zaangażowanego politycznie rapu w 2017 roku, moją uwagę pochłonęły przede wszystkim wsobne trapowe manifesty, introwertyczne emo-smutki z purpurowym deszczem w tle. Siedział sobie ktoś z pustą głową, z buzią pełną syropu na kaszel, bo zdrowie takie sobie, czytał RapGenius całą noc. Żałujcie, że nie widzieliście, jak spoglądała mu prosto w oczy, gdy chciał coś zmienić ("Nie tylko wielkość źrenic", dopowiada Młody Zgred) – na to całe porządkowanie rzeczywistości za pomocą Adderallu, na wydrążoną duszę, lęki tępione Xanaxem i wrażliwość tępioną lekami. Ale dajmy spokój (nomen omen) farmakologii i skupmy się na sedatywnych (wcale nie!) właściwościach samej piosenki: na zwichrowanym, swobodnie przechodzącym od śpiewu do dukania Lil Uzim, na subtelnym podkładzie, za który odpowiada TM88, na "Everybody got the same swag now, watch the way i tear it down". We freshmanowym cypherze 2016 utalentowany filadelfijczyk w swojej zwrotce zwracał się do Kodaka ("Yeah, bop on that bitch like Kodak"). Kto mógł wtedy przypuszczać, że spotkamy obu panów w podsumowaniu singlowym na Porcys? –Paweł Wycisło
05Rina Sawayama
Cyber Stockholm Syndrome
[The Vinyl Factory]
Niezbędnik przetrwania w betonowej puszczy: karta miejska, maczeta i telefon z zamontowanym Tinderem, który przez te wszystkie smutne odwołania staje się głównym tematem kolejnego odcinka Czarnego Lustra – chociaż od silącej się na przesadny realizm opowieści dokonanej przez Netflixowych scenarzystów bardziej adekwatnym symbolem wydaje się konwencja utrzymana w nieco kiczowatym duchu cyberpunkowej wizji. Oczywiście ta neonowa metaforyka przyciśnięta do kawałka japońskiej piosenkarki w pierwszej kolejności muska jej bogatą i przekoloryzowaną, muzyczną stronę, bo w rdzeniu wciąż tkwi tutaj niezmywalna samotność wielkich miast narzucających odbiorcy zbyt wiele bodźców. Zagubieni między słowami? Za dużo tutaj nastoletniego bubblegumowego pierwiastka, aby móc do filmu Coppoli uczciwie się odwołać. Zagubieni w skromnym i niebanalnym pięknie wzruszającego intra – na taką opcję pełna zgodność, ale to widoczne z daleka, przesadne emocjonalne przestrzelenie. Do czasu, gdy wchodzi: "AND SHE SAID!!!", Rina wzrusza i buja. Bawi i uczy. Żywi i broni. Wchodzący mostek, narastająca w tle perkusja i to nagłe wokalne podwyższenie. W drugiej części zaś klawesyn, dlaczego nie? A zamiast finalnej, długo oczekiwanej repetycji refrenu – rozbudowane niestandardowe outro. Jedyne, z czym miałbym tutaj większy problem – ale to z powodów osobistego melodyjnego prymitywizmu, wraz z brakiem ogólnej higieny oraz ogłady – to brak zdecydowanie bardziej popowego/powtórzeniowego charakteru z silniejszą, bardziej podkreśloną rytmiką, mogącą jeszcze dobitniej wykorzystać podkreślony caps lockiem fragment. No cóż, ale to tylko preferencje, jeśli wolicie bardziej alternatywne oblicze Riny, drogą wolna, jednak nie zmienia to faktu, że wraz z Pop 2 Charlie, Rina zapewniła ulubione słodkawe eskapizmy zeszłego roku. –Michał Kołaczyk
04King Krule
Dum Surfer
[XL]
Zarówno metrykalnie jak i muzycznie, niepokorny Archy Marshall jest już duży. Niepokojące i agresywne, przybierające formę pokoleniowego apelu "Dum Surfer" czyni go jeszcze większym. Wypluwając z płuc z charyzmą dorównującą Lydonowi linijkę "He's mashed, I'm mashed, we're mashed", Archy staje gdzieś na pozycji niechętnego sumienia swojego pokolenia. W jakimś stopniu jest nim zniesmaczony, z drugiej strony poddaje się mu i je akceptuje: "Now my brain's diluting with blame and guilt and hash / Getting lashed, getting lashed by all of the gods". Niewątpliwie jego gust muzyczny jest eklektyczny, ale też łatwo rozszyfrować w "Dum Surfer" inspiracje dubem i Tomem Waitsem. Marshallowi na pewno zależy na tym, żeby jego piosenki brzmiały ponadczasowo, jednak King Krule jest dla mnie tak naprawdę posterboyem wszystkożernego songwritera swojego czasu. Robi użytek z nieograniczonego dostępu do muzyki, przypomina, jak żywą kategorią są gatunki muzyczne i nie ma w ogóle ochoty redukować swojej muzyki do prostych rozkmin. Ponownie wrócę tutaj do tekstu piosenki, który jest momentami prawdziwie poetycki – numer kończy się wersem "Keep me, keep me as the villain / But my prayer, you don't own". Całość ma intrygująco apokaliptyczny wydźwięk, szczerze mówiąc, dużo bardziej interesujący, niż którykolwiek z odcinków Black Mirror. Bono coś niedawno marudził, że biali chłopcy z gitarą mają obecnie kłopoty z ekspresją muzyczną. Może przeoczył King Krule'a? −Iwona Czekirda
03Brian Eno & Kevin Shields
Only Once Away My Son
[Adult Swim]
Wymarzona kolaboracja dwóch najwybitniejszych żyjących obecnie muzyków mieści w sobie wszystko to, czego moglibyśmy się spodziewać, ale jednocześnie i tak przytłacza skumulowanym pięknem, bogactwem ambientowych tekstur i planów. Już od razu można się zorientować, kto jest za co odpowiedzialny w "Only Once Away My Son". Shields zapewnia dronową podstawę, euforyczno-eskstatyczną lawinę mikrotonalności, orkiestrę na gitarę elektryczną, uwypukla ambient, jako integralny element shoegaze'u, zresztą sam shoegaze od początku był tylko mętnym punktem wyjścia dla awangardowych poszukiwań, drążenia "dziury w całym". Ambicje by wyrwać się pęt standardowej harmonii może zaspokoić tylko coś w rodzaju ambientalności, wiedział już o tym Ligeti. Eno z kolei dba o ozdobniki, rzeźbi i inkrustuje, przygląda się teksturze poszczególnych dźwięków, ich "cieniom i blaskom", dodaje detale, które równoważą monumentalność elektrycznych, burzliwych medytacji. Gdzieś na przecięciu sielankowej łagodności Eno i neurotycznej wrażliwości Shieldsa wychwytuję ambientowe "mono no aware", określenie, które dzięki wspaniałej składance PAN tak bardzo utkwiło mi w pamięci. "Patos rzeczy", radość i melancholia odczuwane jednocześnie − tak właśnie odbieram to wielkie dzieło. Po pierwszym seansie z "Only Once Away My Son" miałem ochotę zapłakać ze szczęścia. Po drugim stwierdziłem, że pora rozszerzyć definicję "singlowości". −Jakub Bugdol
02Drynx
Windfarm
[self-released]
Casus tego singla, jak i w ogóle projektu Drynx, to dość osobny temat w całej zeszłorocznej MUZIE. Niby chłopaki skrzyknęli się jedynie, żeby trochę pośmieszkować, a Elbrecht opowiada w wywiadach, że od dość dawna jest obrażony na pop. A jednak kiedy w creditsach obok Jorge widzimy choćby Kenny'ego Gilmore'a, możemy zacząć coś podejrzewać. Ja na przykład podejrzewałem, że jakkolwiek panowie by się nie wydurniali i jakkolwiek nie umniejszaliby wartości tego materiału (w inspiracjach obok deep house'u stawiają Megadeth, a uprawianą stylistykę określają jako parody/fitness), i tak z pewnością postawili na nim swój znak jakości. Efekt? W przypadku "Windfarm" przeszedł moje oczekiwania. Zespół porusza się w rzeczonym tracku na granicy plagiatu, tworząc coś na kształt dźwiękowej mozaiki ułożonej z mikrocytatów, żywcem wyciągniętych tematów, czy silnie inspirowanych motywów, z twórców, którzy jak rozumiem nie obrażają inteligencji Elbrechta. I tak, poza wrażeniami stricte słuchowymi, których ten miks dostarcza, drugą płaszczyzną, na której "Windfarm" zapewnia podobnie sporą frajdę, jest zabawa w muzycznego Sherloka, grzebanie w RYMie swojej bani i przyporządkowywanie kolejnych składowych do konkretnych utworów z poprzednich dekad. Przykładowo refren to właściwie zrzynka jeden do jeden z tego hiciora produkcji samego Quincy'ego Jonesa, a podjazd pod chorus brzmi jak wejście w zwrotki Abby w "Gimmie! Gimmie! …" nagrane od tyłu. Słychać tu, że panowie sklejając wszystko w spójną całość i przekładając na unikalny język tego projektu również całkiem dobrze się bawili. Wychodzi więc na to, że tej wesołej, osłuchanej gromadce, podczas jakichś śmieszkowych sesji, trochę przez przypadek wyszedł mój singiel roku i tylko matrixowych koni żal, że nie czai się tam więcej takich perełek. –Stanisław Kuczok
01Kinga Miśkiewicz
Nie Lubię Kobiet
[self-released]
"Mnie to nudzi i studzi moją krew / Wręcz budzi gniew / Ten styl bycia i życia nudzi mnie / O innym śnię" – tak u progu nowej ery śpiewała Ewa Kuklińska w kontekście narzucania ról i w podobne, choć bliższe standardom drugiej dekady XXI wieku struny indywidualizmu, zmęczenia konwenansami oraz tęsknoty za silnymi kobiecymi osobowościami uderza Kinga Miśkiewicz. Tym razem dajmy jednak spokój ubieraniu sukienek i koszmarom sennym posła Zbonikowskiego: "Nie Lubię Kobiet" to perełka nie dlatego, że miota się w poszukiwaniu odpowiedzi na trudne pytania, ale ze względu na fantastyczny aranż (delikatne, pławiące się w nostalgii klawisze w kontraście do rozochoconych, mocno nabitych bębnów), porywającą interpretację wokalną (mostek!) i przede wszystkim potężny, wielowymiarowy (niepozorne backing wokale), olśniewający refren, jakiego nie powstydziłby się Krzesimir Dębski w apogeum swoich popowych instynktów. To kontynuacja wspaniałych melodycznych idei przyświecających "Realiom" czy "Hej Man!", a kto czyta ten portal choćby od święta musi wiedzieć, jak silnie zakorzenione w naszym kolektywnym procesie wartościowania są tradycje honorowania utworów o tak nieziemskim ich stężeniu. Nie ma więc chyba zaskoczenia, że jesteśmy gdzie jesteśmy.
Tak jest, moi mili. Cytując redaktora Zagrobę cytującego Dariusza Szpakowskiego: "Wzruszyłem się, ale chyba i Państwo w polskich domach". Bo tak jak Muchy w 2006 roku, jak Iza Lach w 2011, Kinga Miśkiewicz z niezastąpionym Andrzejem Pieszakiem u boku wspina się na samiutki szczyt singlowego podsumowania rocznego Porcys, wbijając weń dumną, biało-czerwoną flagę. Kurtyna opada, a wraz z nią szczęki wszystkich tych, którzy na doniesienia Janusza Bieszka i Pawła Szydłowskiego reagowali śmiechem, a wizje Wielkiej Polski od Trójmorza do Trójmorza z pogardą wsadzali między bajki. Klaszczajmy w dłonie, hanysy i gorole, bo oto w nieprzewidywalną otchłań 2018 roku wkraczamy jako czempion, jako Burt Bacharach narodów, jako dystrybutor NAJZŁOTSZEGO piosenkowego złota, jakie zdołała wyprodukować popkultura w przeciągu ostatnich dwunastu miesięcy – a może nawet dłużej. –Wojciech Chełmecki