SPECJALNE - Artykuł
Rekomendacje płytowe 2000-2009
2 listopada 2010
Curse Ov Dialect
Wooden Tongues
[2006, Mush]
–Filip Kekusz
Deadbeat
Something Borrowed, Something Blue
[2004, Scape]
Według znanego przesądu, w stroju panny młodej nie powinno zabraknąć czegoś pożyczonego i czegoś niebieskiego. Pierwsze ma zagwarantować przychylność rodziny i przyjaciół, zaś drugie - liczne potomstwo i wierność wybranka. Na krótko przed nagraniem Something Borrowed, Something Blue, Scott Monteith ożenił się i, jeśli na tym albumie nawiązał do swoich osobistych przeżyć, ślub musiał być bardzo szczęśliwy. Każdy z kawałków emanuje tu spokojem, subtelną radością, ciepłem, nadzieją i czułym erotyzmem. Stylistycznie to kontynuacja, a raczej rozwinięcie, wcześniejszych pomysłów Deadbeata – chroboczące, ambientalne dub-techno, bogato inkrustowane pogłosami i łagodną melodyką. Nigdy wcześniej, ani nigdy później, nie udało mu się jednak stworzyć czegoś tak emocjonalnie zaangażowanego i angażującego zarazem. Wyjątkowy album w swojej przedziałce stylistycznej. –Krzysztof Michalak
Depth Affect
Arche-Lymb
[2006, Autres Directions In Music]
W ciągu najbliższych dni dostaniecie jeszcze setki tekstów poświęcone dziesiątkom ciekawszych płyt, więc tutaj krótko: Francuzi o niesamowitym wyczuciu nastroju i skłonności do zabawy, gdzieś od 2004 roku bawili się elektroniką i hip-hopem, lubując się w ciepłych, plastycznych brzmieniach i samplach zakorzenionych w Boards Of Canada. Brzmi to znajomo (wtórnie), ale nie zmienia faktu, że teraz w szufladce elektrohiphopowej dominują pierdzenie i ciemność, więc kompozycje z Arche-Lymb są niczym majowa jutrzenka. –Filip Kekusz
Taylor Deupree
Northern
[2006, 12k]
Ciekawe, w jaki sposób to, że Taylor Deupree jest zdolnym fotografem wpłynęło na jakość tej ciepło przyjętej, mroźnej płytki. Już sama korelacja między okładką i treścią wymusza interpretację, a detale uwypuklonej, niespełna godzinnej medytacji sprawiają wrażenie uchwyconych na kliszy. Nie twierdzę, że jest to płyta całkowicie osobna, pozbawiona precedensu i że każda płyta Taylora to oddzielna, wielka jakość, a to, że udało się uniknąć nudy w długich pasażach klików, szumów, zlepów i ciągów to osiągnięcie, ale z tych płyt, o których Porcys nie wspomniał w minionej dekadzie Northern dla mnie, osobiście, musiałoby stać się najbardziej bolesnym przeoczeniem. Posłuchajcie tytułowego i przymknijcie oczy, a poczujecie się jak na Giewoncie. No i jeszcze te szpilki. –Łukasz Łachecki
E.S.T.
Leucocyte
[2008, EmArcy]
Ostatni album, wydany wkrótce po śmierci upina wszystkie cnoty skandynawskiego tria w jedno, biorąc na warsztat jazz, klasykę, poczciwy rock i pojawiające się skrawkami, ciężkostrawne eksperymentalia. Aranżacje rozpostarte są, jak onegdaj, na dominancie klawiszowej, fortepian spełnia funkcję na zmianę relaksacyjną z i romantyczną, czasem zbaczając sobie w luksus rozchełstanej improwizacji. Momentami brzmi tak niewinnie, że chcę stanąć w jego obronie, nim wyjdą chuligani. Do innych partii instrumentarium należy garść fajerów, odpalanych, kiedy nadchodzi najdogodniejsza na to chwila. Tylko czekać jak łysną riffem lub zdzielą ciężką perkusją. Leucocyte udało się odgonić od siebie format przegięcia intelektualnego, dzięki wtrętom luźnawych inspiracji, od Hendrixa po, z głupia frant, elektro. Wraz z tym odkryciem jest się na najlepszej drodze do odzyskania młodzieńczego wigoru i wszystkie tanie, jazzowe klisze można kitrać do archiwum. –Magda Janicka
Electric Wizard
Dopethrone
[2000, Rise Above]
Kiedyś z dobrym kolegą wpadliśmy na pomysł, aby szukać ekwiwalentów podgatunków ze świata indie w stylistyce metalowej. Z racji pochodzenia sludge odpowiadał post-hardcore'owi, post-metal oczywiście post-rockowi a w black-metalu doszukiwaliśmy się wskazówek dla hypnagogic-popu (popatrzcie choćby na niektóre zdjęcia Pinka). Nie mieliśmy też większych wątpliwości co do doom-metalu – otóż ten gatunek to cięższa inkarnacja 90'sowego lo-fi i garażu. Potwierdzenie tej tezy odnajdziecie, słuchając Dopethrone – absolutnie fenomenalnego albumu autorstwa angielskiego Electric Wizard. Jakkolwiek ich klasyczność w kontekście gatunku trudno byłoby kwestionować już po wydaniu świetnego Come My Fanatics…, to ich trzeci album idzie jeszcze dalej, stając się natychmiastowo jednym z moich ulubionych metalowych albumów dekady. Ta płyta to walec na piekielnych rejestracjach, wyprodukowany z tej samej blachy, z której niegdyś kuto Black Sabbath. Być może stąd, od pierwszego przesłuchania brzmi klasycznie. Istotny jest w niej też ten, wspomniany wyżej, garażowy sznyt, który powinien przypaść do gustu fanom starego, amerykańskiego indie-rocka. Jus Oborn musi się tu nieźle napracować, aby jego desperacki, rozdarty głos przebił się przez zalewającą wszystko magmę gitarowego przesteru. Zabieg zresztą nieprzypadkowy. Wszystko jedno czy jest to opętańcza końcówka "Funeralopolis", prawie dronowe fragmenty "Weird Tales", czy repetywne, bliskie Sleep "Dopethrone", to wszystko brzmi potężnie i absolutnie obezwładniająco. Szkoda tylko, że (być może ze względu na ekstremalną formę) Electric Wizard pozostaje "tylko" rekomendacją. Nie zignorujcie jej! –Jan Błaszczak
Fashawn
Boy Meets World
[2009, One]
Gość jest młodszy ode mnie i znowu mam poważne myśli. Nieważne, trzeba się powoli przyzwyczajać i cieszyć, że debiuty coraz późniejszych roczników nadal potrafią wejść przebojem na prywatną, żelazną playlistę. Adolescencyjny rap Fashawna często pojawia się w moim odtwarzaczu i wciąż sprawia dużo frajdy. Nic dziwnego, bezpretensjonalne teksty Kalifornijczyka mogą zastąpić wszelkie treningi motywacyjne czy jakieś inne badziewie, promieniując afirmacją życia "mimo wszystko" i wcale nie naiwną radością. Nawet, jeśli nie ma w nich charyzmy KRS-a, inteligencji Defa czy wyobraźni Commona, z całą pewnością jest szacunek dla mistrzów i szczera pasja, która lokuje Fashawna gdzieś na szczycie przysłowiowej listy osób z "showbizu", z którymi chciałbym pójść na piwo. Kawał dobrej roboty odwalił także Exile, odpowiedzialny za produkcję wszystkich kawałków. Jego dynamiczne, bogato nadziewane soulowymi samplami bity doskonale komponują się z osobowością rapera i również płacą szacunkiem dla najlepszych. Niech mnie kule biją, jeśli Boy Meets World nie jest tym powiewem świeżości, na który wszyscy czekali. –Krzysztof Michalak
Michael Finnissy
This Church
[2003, Metier]
Nie chciałbym, żebyśmy się nie zrozumieli. To JEST muzyka kościelna. Posiada cechy, o jakich uczą w podstawówkach na lekcjach muzyki pod tematem "muzyka kościelna". Została napisana ku czci konkretnego miejsca kultu i w tymże miejscu miało miejsce jej najbardziej specyficzne, pierwsze wykonanie. Nic nie można zrobić, żeby zachęcić całą Polskę słuchającą indie do słuchania muzyki kościelnej. W czasach, kiedy dewocjonalny punk jest kategorią zarezerwowaną dla nieśmiesznej, konserwatywnej prawicy, wypada tylko liczyć na gest dobrej woli, ale, na Boga, będzie to gest sowicie wynagrodzony. Jasne, This Church obfituje w podniosłe, sakralizujące partie, które zmulą każdego niepraktykującego -- chóry kościelne nie są sexy już gdzieś od XIV wieku – jednakowoż Finnissy jest typem perwersyjnym, szczerze i wiernie wprowadzającym psychodelię do uroczystości liturgicznej przy pomocy absurdalnie nieprzystających sygnatur rytmicznych czy akompaniamentu szafującego tonacją jak dzisiejsza młodzież skarpetkami z H&M. Dla zainteresowanych atonalnością w metodologii rozpisywania wokali to trochę must-have – niewytrenowany chór kościelny momentami ociera się o tak szczerą pokraczność, że nawet można się na boku identyfikować przez chwilę. –Mateusz Jędras
Aaron Gervais
Culture No. 1
[2009, Naxos]
Gervais to młody i zdolny kanadyjski kompozytor, którego talent wiedziony jest chęcią udowodnienia witalności wahań bariery pop/poważka. Najwyraźniej idzie mu to nieźle, bo może nie jest jakąś gwiazdą, ale na rozpoznawalność nie powinien narzekać, zwłaszcza jako wciąż jeszcze młodzik (Culture No. 1 to okolice zdobywania magisterki), który bez zbędnego zadęcia odżywia spalony w większości akademickich środowisk konstrukt kompozytorski. Nie jest to, zauważmy, nasza codzienna poważka dla słuchaczy indie; brak tu reichowskich palet rozwijających tekstury powtórzeniem, są jakieś xenakisowskie intersekcje, kołowrotki... piski, harfa, piski, harfa, harfa. Bezczelność. Do tego zupełnie otwarcie Aaron dokleja fragmenty przypadkowej, nieco aphexowej elektroniki (całkiem prosty zresztą skrypt), żeby po chwili wrócić do „zatęchłej” relacji klawisz-struna-młoteczek. Robi to tak oszczędnie, że łatwiej wychwycić jego jazzowe wykształcenie, niż śliskie gierki z rewitalizacją i nadbudowaniem przez wykonawców (fortepian, harfa) uprzednio przedstawionych skrótowo – najczęściej na logicznie uzupełniającym kontekst Macbooku – zwykle nieregularnych rytmicznie segmentów sampli, które każdy przydzielony im "movement" zdaje się przewozić na salony klasyczną fakturą i zwarciem szyku. Żeby było zabawniej, te cztery sekcje utworu nie są ze sobą specjalnie powiązane i tak naprawdę dopiero pojawienie się kody nieco rozjaśnia sytuację. Paradne. –Mateusz Jędras
Guillermo Gregorio
Faktura
[2002, Hat Hut]
Nie będę ściemniał – jak idą te nasze rekomendacje, ta jest dość wymagająca. Jeśli z tyłu okładki widnieje napis "Guillermo Gregorio (1941-)" to z góry wiadomo, że lekko nie będzie. To jedna z płyt, na które trafiłem przypadkiem – raczej nie śledzę wydarzeń ani w bieżącym jazzie, ani zwłaszcza w awangardzie sensu stricto – w sumie dlatego, że GG, obieżyświat argentyńskiego pochodzenia, ma skłonność do kolaboracji z postaciami szeroko rozumianego post-rocka (Jim O'Rourke czy Jeff Parker). Mądrzy twierdzą, że jego nieprzewidywalna, kapryśna, wymykająca się schematom gra na klarnecie odsyła do podobnych eksperymentów na saksofonie Ornette'a Colemana. A mało przejrzysty tok muzycznej opowieści przywołuje skojarzenia z mrocznymi kwartetami smyczkowymi (Bartok niewykluczony). Ale gdzie mnie, popowemu żuczkowi z fanklubu Robyn i Nicole, do tak nieprzystępnej, mało komunikatywnej i głęboko zakorzenionej w teorii (check wstęp autora, odsyłający do takich terminów-wytrychów jak Konstruktywizm, Suprematyzm, Symbolizm czy Fluxus) twórczości z pogranicza feelingu (ale tylko feelingu, bo Gregorio wszystko skrupulatnie rozpisał, więc o elemencie koincydencji nie może być tu mowy) free i WSPÓŁCZECHY? Skoro jednak mam "polecić", to spróbuję "polecieć" lepiej identyfikowalnym namiarem: odpowiednik z Polski to sprawa oczywista, ale właśnie fanom yassu powinna Faktura przypaść do gustu najbardziej. Ja sam wciąż się z nią zmagam, trochę podobnie jak z Witches & Devils ilekroć doń wracam – są to doznania niekoniecznie najmilsze, aczkolwiek po każdej trudnej sesji z takim graniem zawsze mam wrażenie, że oto zostałem wzbogacony o nowe horyzonty dźwiękowej wyobraźni. Tak fikuśny, bajkowy chwilami, acz wcale "niewygodny" dla ucha melanż długich posunięć smyków, pacnięć ksylofonów (brzmiących jak futurystyczne jingle na Macbooku), kompletnie zaskakujących perkusjonaliów, chorych akordów fortepianu etc etc etc to zaiste sytuacja poszerzająca percepcję. Natomiast najważniejsze jest to, że w powodzi równie "ambitnych" i quasi-improwizatorskich (podkreślam, to tylko wrażenie, bo gościu ma ten cały cyrk w partyturze) "dzieł", z jakimi się zetknąłem w ostatniej dekadzie, to wydało mi się "fo' real". W sensie, że łatwo udawać "hej, gramy improv, jesteśmy tacy dojrzali i skomplikowani", ale mało komu podobna maskarada dziś, po śmierci jazzu (?), wychodzi przekonująco. –Borys Dejnarowicz