SPECJALNE - Artykuł
Rekomendacje płytowe 2000-2009
2 listopada 2010
Analogicznie do zbioru poleceń singlowych, przedstawiamy 50 nieco mniej słynnych płyt z lat dwutysięcznych, o których jak wcześniej nie zdołaliśmy napisać na Porcys, a z pewnością na to zasługiwały. Przy okazji – kwestia, która w trakcie podsumowania jeszcze kilka razy powróci. Zafascynowani dokonaniami z pogranicza muzyki partyturowej postanowiliśmy klasyfikować je tak, jak "wydawnictwa fonograficzne" – z tym, że podawana data dotyczy premierowego wykonania, a nie edycji (w świecie poważki bardzo często są to dwie różne, nieraz całkiem odległe, daty).
Aceyalone
Magnificent City
[2006, Deacon Inc.]
Pisałem już w recenzji tegorocznego RJD2, że uważam Magnificent City za jego najlepsze dokonanie. Oczywiście, bardzo cenię Deadringera, jednak nade wszystko cenię sobie czystą treść, którą udało się zapewnić dzięki gospodarzowi. Oczywiście, producent w swoim stylu nie krępował się wyciąć sampelka z Curtisa Mayfielda, gospodarz nie zawahał się momentami pozamulać w stylu bądź co bądź klasycznego debiutu macierzystego zespołu, Freestyle Fellowship, jednak od początku do końca jest to płytka równiutka, pozbawiona większych wpadek i smakowicie urozmaicana (gitara w "Heaven", wokale w "Here and Now"), pełna producenckich niuansów i bujająca jak trzeba. –Łukasz Łachecki
John Adams
On The Transmigration Of Souls
[2004, Nonesuch]
"Le Monde" opisało niegdysiej muzykę Adamsa jako świeży powiew wpadający do pomieszczenia zaraz po otwarciu okna. Z powodu minimalizmu (w stronę Steva Reicha i Philipa Glassa), forsującego śnieżnobiałą oszczędność. W przypadku Transmigration, które powstało na okoliczność pierwszej rocznicy wydarzenia 9/11, Adams podtrzymał wiadomy, "dyskretny chłód", który udaje się triumfalnie w obecności całego multum wsporników. Prócz tradycyjnego instrumentarium filharmonii, wkraczającego dopiero po pewnym czasie, w ramach preludium poszły w ruch skrawki nagrań miastowego mrowiska: obcasy, psy, syreny albo mamrotanie silników aut stojących w korkach. Napięcie ma dla siebie chwilę, kiełkuje spokojnie i wtem, poprzez pojedyncze struny harfy prześlizgują się fragmenty listów, wspomnień, losowe nazwiska ofiar. Płynnie zaczynają nad tym lewitować ławice chórów, grupowe głosy dzieci, męskie, damskie i to one zajmują się przeniesieniem współbratymców misterium do wnętrz dostojnych katedr. Zakrawa ziąbem z dwóch biegunów, da się poczuć jak część majestatycznego kolektywu i jednocześnie powraca wierny syndrom przezroczystego rachityka, rzuconego na pastwę kosmosu. Z wypowiedzi Adamsa dla "Earbox" wniosek taki, że nie chce on swojej kompozycji wpierać w formę memoriału, czy requiem, widzi to użytkowo, to znaczy jako przestrzeń, w której można pobyć ze swoimi myślami. –Magda Janicka
Ancient Greeks
The Song Is You
[2003, Flameshovel]
Zła wiadomość jest taka, że "Ask Me A Question About The Atom" to absolutny highlight zarówno albumu, z którego pochodzi, jak i całej dyskografii Ancient Greeks – nigdy później nie byli oni w stanie osiągnąć podobnych wyżyn natchnionego songwritingu, ciętego riffu i zwartości kompozycji (sprawdzałem osobiście). Mimo to, materiałem zawartym na Song Is You można by obdarować większość drugoligowych zespołów tzw. chillwave'u, tak aby każdy pochwalić się mógł choć jedną siódemkową EP-ką. Song Is You jest płytą naprawdę wyśmienitą, ale też nie do końca w tym rzecz – ogromna jest bowiem liczba poszczególnych motywów i motywików, z których składa się każda linia melodyczna tego Argybargy muzyki matematycznej – wyobrażam sobie, jak z "Burning Is Easy" mniej ambitny zespół zrobić by mógł utworów z sześć. Swoją drogą, łatka "math-popu", która przyczepiło zespołowi między innymi AMG, najpełniej zrealizowana jest właśnie na "Ask Me A Question..." (drugie miejsce: znakomity "Transcendental"), a większą część kawałków cechuje intrygujące rozdarcie na hipnotyzujący, repetytywny "math" ("The Joke") oraz jowialny i frenetyczny, czerpiący z wielu białych i czarnych poletek "pop" ("Lay Up" czy energiczny "Center"). Ostatecznie jedna z lepszych płyt w piosenkarskiej karierze naszego prezesa honorowego. –Patryk Mrozek
Mateusz Bień
Sinfony II
[2002, Warszawska Jesień]
Dla złośliwego, cynicznego fana "przygód we współczesnej muzyce" hasła, którymi opisywał doktor Mateusz Bień ze Studia Muzyki Elektroakustycznej w Akademii Muzycznej swoje Sinfony II mogą wydać się co najmniej "niczym odkrywczym", jeśli wręcz nie komicznym – skoro równolegle Books wydawali Thought For Food osiągając sukces na wielu polach jednocześnie, a Fennesz miał już za sobą głęboko emocjonalne Endless Summer (żarcik). Kompozytor twierdził bowiem, że w utworze próbował przeciwstawić (a nie "zestawić" czy połączyć! różnica!) dwie odrębne warstwy materiału dźwiękowego – pierwszą pochodzenia akustycznego i drugą, generowaną elektronicznie. Hm, brzmi znajomo – Stock, anyone? Na tym jednak żarty się kończą, ponieważ ten dysonans teksturowy, który ma na celu postawić przed słuchaczem wyzwanie percepcyjne (jak rozumiem dotyczące "sposobu organizacji" tego materiału dźwiękowego – bardzo moja drużyna), został tu przeprowadzony w sposób kapitalnie efektywny i efektowny – a to już spory sukces w "muzyce do czytania", jaką stołeczna Jesionka jest, wedle częstych narzekań, od wielu lat. Najważniejsze zaś, że ta w wolnym tłumaczeniu "Druga Symfonia Grzechu" (hehe) przechodzi na naszych uszach kilka zupełnie innych faz instrumentacyjnych, zachowując spójność swojej koncepcji: od złowrogiego wstępu zwiastującego wybuch (który rzecz jasna nie następuje), przez atonalne piszczenie przywodzące mi na myśl coś z rejonów Supersilent ("6.1"?) bądź Exceptera, cichy fragment nasycony konkretnymi szumami, borowanie zębów jak u Florka Heckera, po zdeformowane połacie wirującej materii fonicznej. Co ciekawe dwukrotnie rockistowskie analogie biegną ku 70s-owemu KC: najpierw gdzieś zaraz po drugiej minucie wizualizuje się słynne nabicie Frippa pełniące rolę wstępu do "niepiosenkowego" modułu "Starless", a potem w okolicach ósmej minuty zostajemy jakby sami z Jamie Muirem, enigmatyczną postacią buddysty obsługującego orientalne dzwoneczki niczym w intro do pierwszej części "Larks' Tongues". A wszystko w dziesięć minut – trochę jak EP-ka albo wręcz maksisingiel. Ale ani nie kręci, ani nie piękny sound. I ta kukułka na koniec + rozsypane garnki. Po co? O co chodzi? Nie wiem. Ale na pewno – wciąga. –Borys Dejnarowicz
Stephan Bodzin
Liebe Ist...
[2007, Herzblut]
Na swoim debiutanckim albumie producent z Bremy pokusił się o odpowiedź na bodaj najbardziej skomplikowane egzystencjalne pytanie, po raz pierwszy w pełni wyartykułowane na wstrząsającym singlu Haddawaya, gdzieś w połowie '90 ubiegłego wieku. Niestety, odpowiedź ta jest równie gęsta i trudna do jednoznacznego odczytania, co rysunek z okładki wydawnictwa, choć raczej nie maluje się w różowych kolorach. Kawałki z Liebe ist... to nieustanne napięcie - odmierzane menzurką, lewarowane cannulą, ale i tak koniec końców przepełniające zlewkę, bez opcji na destylację. Pogoń za króliczkiem, którego nie można złapać, którego być może nawet nikt nigdy nie widział. Narastanie, okazujące się być wiecznym klimaksem. Maniakalna repetycja. Emocjonalnie wyczerpujący, o potencjale dramaturgicznym bliskim osiągnięciom Roberta Hooda, LP Bodzina jest mocną partią niesztampowego minimalu, operującego swoim własnym kodem. Sprawdza się równie dobrze na parkiecie, co w domowym zaciszu. I wszelkie pytania przestają być ważne. –Krzysztof Michalak
Bows
Cassidy
[2001, Too Pure]
Druga płyta eterycznego duetu (szkocki "także-pisarz", serio + tajemnicza Dunka) to wysmakowana kolekcja miniatur głęboko zakorzenionych w estetyce lat dziewięćdziesiątych – gdzieś na pograniczu trip-hopu, synkopowanych rytmów i perłowego, kameralnego avant-popu. Czasem wypada to jak szczyptę mniej zdołowane wczesne Portishead na sennej domówce z Cinematic Orchestra ("Man Fat"), mniej skondensowany Massive z Protection ("Ali 4 Onassis") lub mroczne, leniwe struktury z debiutu Tortoise ("Blue Steeples"). Mgiełki rodem z dream-folku Mazzy Star, ambientu epoki cyfrowej, ksylofonów epoki analogowej i elektronicznie sfazowanego shoegaze'u spod znaku Seefeel też są obecne tu i ówdzie. Wreszcie, album ten zawiera "Wonderland", zaliczaną przez niżej podpisanego do najpiękniejszych impresji minionej dekady. Obserwowanie przebiegu linii basu, stopniowego narastania i rytmicznego rozwoju tej misternej, "dżezawej" opowieści to nie lada przyjemność. To właśnie tu, ocierając się jednocześnie skrzydełkami o żywy jungle, kameralną piosenkowość i post-rockowe rozłożenie akcentów (kulminacja!), Bows najpełniej realizują postulat wskrzeszenia swojego "ojca chrzestnego", arcydzieła Hex, w nieco przystępniejszej, "popowszej" odsłonie. Razem – mimo całkowicie unfocused formy – całkiem niemało. No i tytuł ładny, przypominający o córce Nasha Bridgesa, która po wielu niesfornych wyskokach ostatecznie poszła w ślady ojca, poświęcając się służbie ("niedaleko pada jabłko od jabłoni"). Polecane głęboką jesienią w pakiecie z ciepłym kocem, herbatą miodowo-malinową i rozpalonym kominkiem. –Borys Dejnarowicz
Brahu
Wchodzę Do Gry
[2007, Vabank]
Ponad dekadę od zaistnienia na trójmiejskiej scenie czekał Brahu na oficjalny solowy debiut ("Pytasz się skąd jestem? / Skąd się wziąłem? / Skurwysynu, przypomnij sobie starą szkołę"). Jako producent i MC przedstawił solidne g-funkowe gruwy, analogowe bleepy synth-basu, łaskoczące pianinka i nawet dyskretnie wepchnięte gdzieniegdzie sample wokalne z klasyki (Nas w "Skit") – a na tym tle sprawnie i dosadnie nakreślił własną wizję gdańskiego erban lajfstajl. Wiadomo, g-Funk ma do siebie to, że jego środkowoeuropejska, dość niszowa i offsajdowa w sumie wersja pokazana rządzicielom z L.A. wzbudziłaby sympatię i stworzyłaby okazję do wspólnego zjarania. Bo to uniwersalny język płynnych bioder ("Cipeczki do nas się śmieją", "Seks mają wypisany na twarzy" etc.), zdolny skonektować graczy oddalonych geograficznie, kulturowo i zarobkowo. I ta idea sprawdza się w praktyce. Energetyczne luzactwo "M Jak Melanż" nie dość, że nawiązuje do westcoastowych wyczynów a la All Eyez On Me lub Regulate, to jeszcze zabarwia je szczyptą słowiańskiej nostalgii. Dalej, rozbrajają wzmagające dramaturgię staccatto smyki w "Lamusy Się Prują" (zsamplowane z "Deszczu W Cisnej" Prońko), gdzie zresztą Brahu zalicza swoją bodaj najefektowniejszą w stricte technicznym sensie nawijkę, pędząc niczym lanserski cabriolet po pustej, sześciopasmowej autostradzie w słoneczne popołudnie. Do highlightów należą też: kawał suchara na wstępie "Do Chwili Kiedy Umrę" (organowe intro kościelne i zbudowany potem na nim bit), "groźny" (lol) klimat "Odbij" i świeży, wczesno-prinsowski liryk-funk-pop "Robię To Siano" z refrenem Hellen, która na luzie rzuca powyginaną linię refrenu gdzieś między wczesną Madonną a "Part Time Lover", ale słowa ("Nie prosiłem się na ten świat / Lecz muszę żyć / Będę żył dokładnie tak", btw zajebistość że laska śpiewa to w rodzaju męskim, niby znany patent, ale rządzi) skłaniają wręcz do egzystencjalnej zadumy. A gościnne występy poszerzają horyzont w stronę lubialnego chuligaństwa (zwłaszcza Ice Man w "Niektórzy Ludzie" – polecam tę zwrotkę fanom Jurgena Kaczówki). Słabych punktów brak. I teraz banał, ale sam ciśnie się na usta... Jeśli album, który z czysto materiałowego punktu widzenia jawi się prawie-klasykiem krajowych rozgrywek, po dziś dzień pozostaje zajawką nielicznych (głównie środowiska), to... To... To... To sorry. Zakończę więc fragmentem numeru "Mój Rap": "Jebać lamusów, gwiazdy hip-hopolo / I wszystkich tych, którzy ten klimat nam pierdolą". –Borys Dejnarowicz
California Stories Uncovered
California Stories Uncovered
[2007, self-released]
Moda na GY!BE w polskim undergroundzie nie osłabła do dzisiaj, a chyba nikomu nie udało się podpłynąć do niej tak blisko jak CSU. Ich zapełniona czterema nienazwanymi utworami epka pochyli się nad waszymi smutami zdecydowanie ale nie przekraczając zdroworozsądkowej dawki dramatyzmu. Być może zapatrzonym w kanadyjskich idoli Tczewianom brakuje nieco “czegoś swojego”, tym niemniej warto docenić fakt, iż rozbudowując te swoje zamyślone konstrukcje ani się nie onanizują, ani nie rozdzierają szat. No i nie łączą jednego z drugim. –Jędrzej Michalak
Clann Zu
Rua
[2003, G7 Welcoming Committee]
Najtrudniejszą rzeczą przy próbie dokonania jakiegokolwiek podsumowania/rankingu jest zmierzenie się z własnym sentymentem. To najgorsza z przeszkód jakie mogą stać na drodze w takiej sytuacji, bo tak na dobrą sprawę sami do końca nie zdajemy sobie sprawy, jak wielką rolę odgrywa ten czynnik w postrzeganiu przez nas rzeczywistości. Nieprzypadkowo powołuję się na sentyment przy okazji przybliżania tego właśnie longplaya mało znanej australijskiej formacji Clann Zu, bo to klucz do zrozumienia mojego stanowiska w sprawie tej płyty. Rua to niezwykle osobista podróż przez stany opuszczenia, samotności i depresji i między innymi dlatego jest to album, do którego warto powracać tylko w odpowiednich momentach życia. Myślisz, że życie naprawdę daje Ci w kość? Tak Ci się tylko wydaje – posłuchaj, co spotkało Declana de Barrę i weź się ogarnij człowieku ze swoimi śmiesznymi problemami. Faktem jest, że nieprzygotowany na tak intymne wynurzenia słuchacz może poczuć się przytłoczony emocjonalnością i patetycznością bijącymi z poszczególnych kawałków, ale na dłuższą metę jawi się to jako jednak dosyć przemyślany koncept, który nie powinien powodować u nikogo żadnego dysonansu. Oczywiście po uprzednim "wczuciu się w konwencję", if u know what I mean. W sferze brzmieniowej mamy tu do czynienia z cokolwiek interesującym połączeniem echa po tym "prawdziwym" emo z irlandzkim folkiem i jakimiś odważnymi, jak na ten styl grania, wycieczkami elektronicznymi. To wszystko razem sprawia, że Rua to naprawdę propozycja jedyna w swoim rodzaju i choćby dlatego warto ten album poznać. –Kacper Bartosiak
Convextion
Convextion
[2009, Down Low]
Albumowy debiut Gerarda Hansona jest znakomitym podsumowaniem jego ponad dziesięcioletniej pracy twórczej pod pseudonimem Convextion. To zarazem hołd, złożony całej historii muzyki techno, syntezujący wszystkie inspiracje, które miały wpływ na styl producenta z Teksasu. Najczytelniejszymi odniesieniami są tu zdecydowanie pierwsza fala Detroit (w szczególności Juan Atkins i Derrick May) oraz berlińskie Chain Reaction, ale gdzieniegdzie pobrzmiewają również echa Carla Craiga czy UR. Convextion pozbawione jest jednak rzewnej nostalgii czy nieudolnego naśladownictwa – to w pełni dojrzałe apophrades, szacunek wobec mistrzów nasycające emocjonalną wyrazistością. Muzyka hipnotyczna, chwilami kopiąca entuzjazmem, a chwilami usypiająca zmysły, ale przez cały czas jednakowo fascynująca. –Krzysztof Michalak