SPECJALNE - Rubryka
Rekomendacje singlowe 2014
13 stycznia 2015W tej rubryce zawsze przypominamy garść utworów z minionego roku, które (choć nie trafiły do naszego zestawienia najlepszych dwudziestu singli) uważamy za ciekawe i godne odnotowania.
Allie-X
Catch
[self-released]
"Catch" ma wszystko, co powinna mieć wybitna popowa piosenka. I nawet jeśli ta "wybitność" odnosi się tylko do mojego małego świata, to sprawie chyba warto przyjrzeć się bliżej. Allie X to pozostająca wciąż w ukryciu kanadyjska songwriterka, która od 2013 roku siedzi w LA. Poprzedni rok był dla niej przełomowy – wszystko za sprawą... jednego tweeta. Wystarczyło, że Katy Perry zalinkowała swój "spring jam", by sprawą zainteresował się cały świat. Sama dziewczyna nie wzięła się znikąd – nagrywa od dawna i pewnie niedługo pójdzie w mainstream. Zanim to się stanie, jest jeszcze chwila, by docenić "Catch": electro bubblegum pop inspirowany – a jakżeby inaczej – latami osiemdziesiątymi. Najlepszy moment? Gdy Allie śpiewa, że nie może złapać tchu i… dokładnie tak brzmi. I niby uwielbiam tu każdy element, ale świeżość i bezpardonowość, z jaką za każdym razem wjeżdża ten refren, za każdym razem wbijają w fotel. –Kacper Bartosiak
BABYMETAL
Gimme Chocolate
[BMD Fox]
Tak właśnie brzmi topniejący od dziewczęcego j-popu metal. W sąsiedztwie grubo ciosanych trash-metalowych kłód rodem z Metalliki trójka odważnych Azjatek postanowiła urządzić sobie piknik ze słodkościami w koszyku. Wystarczy poczekać do 0:53, aby móc poczęstować się jedną z przygotowanych power-popowych pyszności. A po skosztowaniu każdy z nas może już tylko oddać się rozmyślaniom i próbom odpowiedzi na nurtujące go pytania, takie jak: czy czekolada rzeczywiście ma mnóstwo kalorii? czy jesteśmy sami we wszechświecie? czy drugi sezon True Detective będzie równie zajebisty jak pierwszy? czy polska reprezentacja w piłce nożnej przebrnie eliminacje do Mistrzostw Europy? czy delta zawsze musi być dodatnia? czy żyjemy w rzeczywistości elementów wrażeniowych? czy Doda zostanie polską Kylie? gdzie leży prawda? gdzie Mariusz wynajduje takie rzeczy? jaki jest sens istnienia? czy życie zaczyna się po siedemdziesiątce? Na te wszystkie pytania, jak i na całą masę innych, Babymetal ma jedną, bardzo prostą odpowiedź:
ba da ba ba ba
da ba ba ba
da ba ba ba
ba babababa
Too too late! Too too late!
Too too P! P! P! Come on!
\m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ \m/ –Tomasz Skowyra
Azealia Banks
Chasing Time (Max Tundra Remix)
[self-released]
Max Tundra wygrał w tym roku nie tylko tym remiksem, ale również dokumentnie pokręconym składakiem (czy kogoś to dziwi?) Selected Amiga/BBC Micro Works 85-92, na którym brał na warsztat między innymi legendarny temat z Rydwanów Ognia, poddając go zabójczej (czy kogoś to znowu dziwi???) obróbce. Zostawmy jednak ten temat, bo na pewno będzie jeszcze okazja, żeby wspomnieć o tym fantastycznym, stanowiącym zabawną paralelę do wiekopomnego dzieła pewnego Irola, krążku. Przerobione przez Maxa "Chasing Time" nie kosi mnie tak, jak nieodżałowane "MBGATE" czy "Which Song", ale porównajcie sobie ten rozbijający się o poprawność i sztampę singiel z nieco rozczarowującego debiutu Azealii z tym skrzącym feerią hooków i pełnym producenckiego kunsztu remiksem Tundry (jakaś Kylie, jakiś Munk się tutaj nam wkradają, proszę Szanownego Państwa) i sami odpowiedzcie sobie na pytanie, co wolicie. Tundra zostawił swoje wizjonerstwo w domu, ale do czołówki najlepszych tegorocznych reworków wskoczył jak nic. Toteż HANDLUJ Z TYM. –Jacek Marczuk
Jesse Boykins III
Plain
[Nomadic]
Mając dwadzieścia dziewięć lat, Jesse Boykins III patrzy w swoje chicagowskie lustro i widzi kogoś, kto dorasta do swojego czasu. Od momentu nagrania pierwszego solowego albumu urósł te znaczące kilka centymetrów, które dzielą muzykę do kotleta, graną w nadmorskim klubie emerytów i wielbicieli bossanovy, od dojrzałego neosoulu. Pod względem stylizacji wokalnej nadal ufa klasykom, takim jak Stevie Wonder czy Bilal, ale "Plain" jest najlepszym dowodem, że muzycznie wychodzi daleko dalej niż anachroniczne konwencje.
Boykins odkrywa, że spotkanie R&B, soulu i elektroniki z tanecznym zacięciem jest możliwe, i to w jednym singlu. Co ciekawe, ten kawałek jest też manifestem wyznawanej przez niego filozofii muzyki. Dobry utwór polega na tym, że dźwięki popychają i przyciągają, przytrzymują z całej siły, i przynoszą wytchnienie. Tak właśnie można opowiedzieć poruszającą melancholię w sposób energiczny i odświeżający. Mimo że album Love Apparatus to produkcja Machinedruma, Boykinsowi udaje się zachować zmysłową atmosferę, zbudować równowagę pomiędzy tym, co znane i wygodne, a niekomfortowym, ale stymulującym. –Monika Riegel
Wilhelm Bras
Sleeping Rough
[DUNNO]
"Sleeping Rough" mogło wymknąć się wam ukradkiem z pamięci – utwór ujrzał światło dzienne w dość niefortunnym dla poznawania nowej muzyki okresie, czyli na początku roku, kiedy niektórzy kończą jeszcze gromadzić zimowe zapasy na ostatnie podsumowania, a inni odpoczywają po skończonej pracy, luzując dyscyplinę ogarniania nieustępliwie pojawiających się na soundcloudowo-facebookowym streamie release'ów. Tymczasem o tym jedenastominutowym "singlu" warto pamiętać, nawet jeśli zapowiadany na wiosnę album ze świeżym materiałem nie ukazał się, a wydawniczo Bras zamknął 2014 rok nagraniem z występu w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
Na "Sleeping Rough" Paweł Kulczyński, również artysta zajmujący się instalacjami dźwiękowymi i konstruktor własnego sprzętu (którego obsługiwanie przez muzyka na żywo wypada wyjątkowo spektakularnie), tylko pozornie kontynuuje tech-house'owe wątki ze swojej płyty Wordless Songs By The Electric Fire. Ciągłość utrzymywana jest przez jednoznacznie taneczny rytm, na którym nadbudowane zostają syntezatorowe struktury piętrzące się od poziomu dźwiękowej ściółki, wyrastające ze zgrzytów, szumów, wyładowań, aż po prawdziwe astralne wysokości, przyozdobione złożonymi konstelacjami barw i zahaczających o surrealistyczne disco motywów. Oprócz wiadomej kasety RSS B0YS to zdecydowanie mój ulubiony wycinek "polskiego techno" z zeszłego roku. –Jakub Wencel
Brandyn Burnette
Thanks For Nothing
[Warner]
Jedna z najlepszych rzeczy, które zdarzyły się ostatnio w teen-popie. Chciałoby się nazwać gościa męską odpowiedzią na Carly Rae Jepsen, ale na to jeszcze chyba za wcześnie. Nie ma jednak podstaw do tego, by "Thanks For Nothing" nie miało zacząć żyć drugim życiem w najbliższych tygodniach. To zgrabnie skrojony, przewrotny breakup song z absolutnie uzależniającym i wrzynającym się w pamięć refrenem. Broni się tu wszystko, nawet ten śmieszkowy, reggae'ujący mostek. I gdyby tylko nie śpiewał tego gość o imieniu i nazwisku rodem z taniego pornosa... –Kacper Bartosiak
Enchanted Hunters
Topielica
[self-released]
Ta piękna miniaturka ze Stereolabowym sznytem, którego błyski, oprócz wokalnych harmonii, widoczne są także w lekko podbitym bossanovą podkładzie, to propozycja nie do odrzucenia. Falująca monotonia gitar wzbogacona o wplatane gdzieniegdzie akwatyczne ozdobniki, napędzana tym rytmem, jest niezwykle ilustracyjna i stanowi wspaniałe tło dla rozgrywającej się za sprawą przewrotnego liryzmu Magdaleny Gajdzicy odrealnionej, hamletowskiej sytuacji. Trochę przypomina mi się "Bluish" Animali, ale intymna, prawie akustyczna oprawa tego urokliwego wałka prowadzi mnie nieco wcześniej, do fragmentów Sunchild i jego melancholijnego harmoniczno-melodycznego napięcia prowadzonego przy delikatnych zmianach akordów ("Clouds" na przykład). Trójmiejski duet trafia tutaj w samo sedno i nie pozwala mi odbierać tego wszystkiego inaczej niż na poziomie czysto emocjonalnym. –Krzysztof Pytel
Rafael Frost feat. Yassine
Nightshift
[Frost]
Kupowałem nowe buty do gry w piłkę. Bo stare mi się rozpadły. Ale tak literalnie, rozchodziły się w rękach: jedna warstwa odchodziła od drugiej, dziura na dziurze. Nic dziwnego, służyły mi dobrych kilka lat "i to nieźle" ("można oberwać i to nieźle"). Grając zwykle na pozycji "wysuniętego napastnika" (lol Milik), strzeliłem w nich sporo bramek (w ogóle imiesłów przysłówkowy współczesny rządzi: "będąc krytykiem muzycznym", "jeżdżąc samochodem mam kilka kaset", by pozostać tylko przy panach na L). Ale wszystko przemija, "nie można dwa razy wejść do tej samej zwrotki" i nie można grać w rozpadających się butach, więc pojechałem do sklepu sportowego i zacząłem przebierać, mierzyć, porównywać "Najki". Różne modele, egzemplarze, kolory i rozmiary. Wziąłem też piłeczkę i coś tam kopnąłem, pożonglowałem. Czytelnicy nie mają pojęcia, ile kawałków opisywanych przez te lata w naszym serwisie zasłyszeliśmy w takich okolicznościach. Nie da się śledzić muzyki siedząc tylko przed kompem. "Życie jest gdzie indziej".
Zwłaszcza z sektora "dresiarskiego" niewiele można się dowiedzieć na podstawie FB czy Twittera, jak się ma takich nerdów za znajomych. Trzeba wyjść do ludzi. 10 lat temu musiałem, nie raz i nie dwa, pytać, co teraz leci. Dziś jest SoundHound i pomógł mi już wielokrotnie. "Nightshift" doświadczonego producenta pochodzącego z Amsterdamu to musi być jeden z kluczowych hitów vocal trance'u za 2014 rok, bo jakoś nie sądzę, żeby każdy numer w tym klimacie miał tak epickie, równie stadionowe, co progresywne riffy przewodnie, przywodzące na myśl środkowe Yes i tak ładniutkie zwrotki a la "Borderline" Classixx. Mówiąc zatem tonem Chrisa Otta: nie twierdzę, że ten kawałek zmieni wasze życie, ale jeśli lubicie Knower i macie czasem ochotę na coś mniej skomplikowanie dance'owego po protestancku, to moglibyście KURWA przerwać na moment swój dzień i dać szansę tej piosence. Aha, jeszcze taka sprawa. Ja jestem super writerem, czytasz Porcys. Mówisz jest piekło na ziemi, klimat jak Charlie Hebdo, a ten kurwa napisał trampki-blurb. Otóż pizdo: ja przekazuję treści tak jak Nasty Nas. –Borys Dejnarowicz
Maurice Louca
Al-Mashoub
[Nawa]
Pod względem liczby wzmianek w internetach, ostatnie dwa lata były całkiem niezłe dla egipskiej sceny klubowej. Pisywano o niej w Quietusie, nagrywano dokumenty, a British Council wysłał Mumdance’a, żeby sobie pokolaborował na miejscu. I choć dotyczyło to dość hermetycznej, imprezowej grupy wcześniej mało znanych wariatów nadużywających pirackich kopii procesorów dźwięku, w zupełności wystarczyło do rozwinięcia infrastruktury i zakotwiczenia w anglosaskich mediach. Maurice Louca co prawda nagrywa już od dawna i pewnie jakoś by sobie poradził, ale nie wiadomo, czy ktokolwiek w Londynie usłyszałby o jego nowej płycie, gdyby nie zajawka na trochę tylko mu odległe mahraganat i electro chaabi. Ani czy supergrupę (zawierającą między innymi nazwiska z Sun City Girls czy Shalabi Effect) sproszoną do udziału w tym ambitnym projekcie ozdabiałby swoją obecnością Alaa 50, prominentny mahraganatowiec. W każdym razie “Al-Mashoub (Idiot)” to wyróżniający się z całego zestawu psychodeliczny banger z żądną krwi sekcją i trepanującą zmianą tonacji, a więc zapraszamy na Bandcampa. Potańczyć — nie potańczysz, ale w avant-Kairze mają też inne rozrywki. –Mateusz Jędras
PHONY PPL
End Of The niGht.
[self-released]
Mój ulubiony muzyczny bojownik internetów jednym tweetem ustawił mi jeden z najbardziej groove’owo zaraźliwych kawałków minionego roku. Phony PPL swoje brzmienie opisują jako "Brooklyn soul", ale dajmy spokój nomenklaturze – grunt, że pod wpływem "End of the Night" ich zapowiedziany na styczeń debiut Yesterday’s Tomorrow traktuję jako pozycję obowiązkową. Kawałek zaczyna się od filmowego pochodu smyków, kreującego przestrzeń dla króciutkiej, sennej wizyty the-dreamowskiego wzruszenia w ramach wstępu. Po chwili jednak następuje zmiana scenerii i przenosimy się na sielskie przedmieścia, gdzie grupa licealistów urozmaica sobie piątkową domówkę organicznym r&b jamem, zaraz po tym, jak jeden z podpitych ziomków przy laptopie wrzucił na Spoti jakąś losową składankę Jamiroquai. Charakterystyczny kręgosłup harmoniczny i megachwytliwa, wonderowska pulsacja wyciska z grających wszystko, co najlepsze: klawiszowiec gruntownie zamiata swoimi natchnionymi punchline'ami, basista nie boi się ostrych zakrętów, a gość na majku w refrenie puszcza w obieg najlepszy skwaszony hook, jaki jego podjarana dziewczyna usłyszy tego wieczoru – a przypominam, że przed chwilą z głośników sączył się Jay Kay. Wiadomo, żarty, ale jednak solidnie uzasadnione. Być może tak właśnie brzmiał MNEK zanim jeszcze zdecydował się przygwiazdorzyć i grywał w garażu z kumplami, a że MNEKa całkiem niedawno na tych stronach propsowałem, to i tym chłopakom należy się odrobina poklasku –Wojciech Chełmecki
Ratking
So It Goes
[XL]
Po zaprzeszłym roku w hip-hopie, który dał nam Yeezusa i absolutnie-nie-pamiętam-przez-to-niczego, 2014 generalnie nie spełnił oczekiwań. Oczywiście, że najbardziej ikoniczne jest RTJ2, ale hype nakręcony wokół tej płyty był jednak sztuczny, dostosowany do okoliczności, a świat zapomni o nim równie szybko, jak o tym, gdzie jest Ferguson. Poza tym na poważnych listach gatunkowych dość przeciętnie, a najbardziej irytuje mnie obecność na wysokich miejscach takich pozycji, jak Honest, czy Hell Can Wait EP – płyt w normalnych warunkach bardzo spoko, które jednak obiecywały pierwszymi singlami odważne poszukiwania, a kończyły w zachowawczych ramach i jednak trochę w defensywie. Dlatego tak straszliwie cenię na tym polu Ratking, u których każdy fraktal debiutanckiego albumu jest odzwierciedleniem tego, co chcą osiągnąć i tego, co rzeczywiście osiągają. A jest to również to, czego młodemu rapowi brakuje – Ratking na So It Goes trzeźwo podchodzą do swojego statusu mało istotnych z najbardziej kreatywnego miasta świata, serwując mieszankę klasycznego storytellingu, bragi, umiłowania rodzimych dzielnic, szacunku dla klasyki, pokory i chamówy, dostarczanej przez Białego i Czarnego. Nawet w podkładach, choć dość progresywnych i hałaśliwych, przede wszystkim czuć duch lat dziewięćdziesiątych. A że jest to rekomendacja singlowa, to wybieram utwór tytułowy, jako okraszony najciekawszym klipem, najbardziej klasyczny i wyjątkowo bujający. Ratking nigdy nie będą ważni, ale przynajmniej mają do powiedzenia cokolwiek, poza opiniami na temat odzieży i obuwia. –Filip Kekusz
Ricky Eat Acid
In My Dreams We’re Almost Touching
[Orchid]
Największym przegranym opublikowanej przez nas cztery lata temu listy płyt 2000-2009 był dla mnie Jolly Bar – jedyny longplej włoskiego duetu (zdaje się, że te dwa słowa to wszystko, co o nich wiadomo) Jolly Music. Odkryty i polecany reszcie redakcji przez Krzysztofa Michalaka krążek wylądował ostatecznie tylko w dwóch zestawieniach indywidualnych. U mnie na miejscu 31, bo Jolly Bar to bez zarzutu zatytułowany album – najradośniej podochocona porcja muzyki ubiegłej w tamtym momencie dekady. Niczym bękart the Avalanches i Air wylegujący się w zachodzącym Rzymskim słońcu, Jolly Bar prezentował swymi poszatkowanymi samplami i analogową syntezaturą kwintesencję kategorii "nasycenia"; rzadko kiedy muzyczne utożsamienie wyidealizowanej wersji pierwszych licealnych wakacji nad morzem bez rodziców bywa tak namacalne, gdy jego autorami nie są Kool & the Gang.
O Jolly Music możecie poczytać więcej tutaj, a przytaczam kolesi z następującego powodu: był w dwa tysiące czternastym utwór, który – ukryty cwanie w sercu przyzwoicie interesującej płyty – kompletnie niespodziewanie popchnął mnie torem wspomnień o Jolly Bar, płycie, która popychała przecież torem wspomnień o wspomnieniach. Marc Hogan w recenzji Three Love Songs, z której "In My Dreams We’re Almost Touching" pochodzi, stwierdził, że muzyka Ricky Eat Acid to "muzyka śniąca podczas snu o muzyce" i trudno nie złapać tego stwierdzenia instynktownie, nawet jeśli intelektualnie wprawia ono w zakłopotanie. Samplując cover Drake’a na house’owym bicie, "In My Dreams We’re Almost Touching" siedzi komfortowo w dwa tysiące czternastym, ale swoją gotowością do pobłażania chwytliwym popowym motywom przywołuje na myśl czasy, kiedy "kawałek lata" był jeden, a nie jednym z kilkuset trzydziestosekundowych fragmentów muzyki zestreamowanych w ciągu tygodnia. Jeśli starzejecie się tak jak ja, utwory jak ten to najlepszy reminder, że… [kliknij]. –Patryk Mrozek
Sex On Toast
Hold My Love
[Tonay]
Sex On Toast jest podobno nie tylko najlepszym zespołem w najlepszym mieście Australii, ale i na świecie, całym świecie. Dlaczego? Bo to są seksowni jak Prince, jurni jak James Brown, pociesznie zanurzeni w yacht rocku lat osiemdziesiątych, a do tego jest ich dziewięciu.
Gdy przeglądam ich zdjęcia, które zawsze są widowiskiem kostiumowo-komediowym, nasuwa mi się jedno nurtujące pytanie – o co chodzi z fagotem??? Angus Leslie, czyli wokalista i samozwańczy dyktator grupy wyjaśnia, że o Franka Zappę. Uncle Meat to album, na którym po raz pierwszy usłyszał, jak muzyka klasyczna wkrada się do rocka, właśnie za sprawą fagotu. Tak oto okazuje się, że możliwości aranżacji muzycznej są nieograniczone, zwłaszcza gdy przemierza się popowy obszar 70s/80s. Gloria Estefan klepie po ramieniu Michaela Jacksona, Hall and Oates przybijają pionę z Chaką Khan, a "ściana dźwięku" Phila Spectora zostaje zreplikowana w orgii instrumentów. Melodie płynące z syntezatorów, saksofonu altowego, trąbki, elektrycznych gitar, perkusji, basu i vocodera tworzą aurę sypialniano-piżamową, ale ta muzyka nie działa jak kołysanka. Zasnąć nie pozwala żarliwy do granic możliwości falset, który jest najszczerszym wyznaniem i jego parodią jednocześnie. Poznajecie? To właśnie kawałek "Hold My Love". –Monika Riegel
Timid Soul
So What Angel
[self-released]
Całkiem niedawno The Samps ogłosili swój rozpad. A szkoda, bo bardzo podobały mi się ich zabarwione chillwave'owym feelingiem popowe kolaże z przeróżnych samplowych drobin. Ale widzę, że pojawiła się postać, która choć nie tnie i nie klei ze sobą ścinków dźwięków w taki sposób, jak działający pod dachem Mexican Summer nieistniejący już projekt, to jednak potrafi osiągnąć równie frapujące efekty. Timid Soul to młodzieniaszek, który w domowym zaciszu układa przesiąknięte hypnagogicznym sosem, przekwaszone, klawiszowo-popowe formy. Nie wiem, jak kolo się rozwinie, ale jak na razie jego najcelniejszym trafieniem jest błyskotliwy "So What Angel", czyli (według mnie) symultanicznie biegający w każdym możliwym kierunku, urojony efekt sesji Chaza Bundicka, gdy jeszcze jarało go dłubanie w samplach (myślę tu o takich figurach, jak sławetny "E.D.E.N.") i wracającego do życia po zerwanym filmie, lekko odurzonego Maxo, który jeszcze baaardzo nie ogarnia i sam nie wie, w jaką stronę pójdzie track. I to w tym nieokiełznanym, ale jakże zażerającym afterze po grubej, pełnej kwasu i soku cytrynowego imprezie lubię najbardziej. –Tomasz Skowyra
Tokio Hotel
Love Who Loves You Back
[Island]
Moment, kiedy pierwszy raz posłuchałem tej piosenki, był dla mnie – mogę to śmiało powiedzieć – największym muzycznym zaskoczeniem ostatnich miesięcy. Nie dlatego, że jest to coś wybitnie oryginalnego lub ciekawego, ale dlatego, że nigdy bym się nie spodziewał czegokolwiek fajnego po tym zespole. Kolo z Jonas Brothers, jasne, co w tym zaskakującego, zresztą kogo obchodziło Jonas Brothers, ale Tokio Hotel? No, to był w moich czasach gimnazjalnych zespół, poniżej którego nie dało się upaść.
Szok czuję więc mimo tego, że tego typu granice już przecież dawno zniknęły. A jednak. Jeśli chodzi o estetykę, to wszyscy już to słyszeliśmy. Czuję jednak jakąś bekę z tego, że to właśnie Tokio Hotel nagrywa muzykę, którą ekscytują się tłumy openerowiczów. Popłuczyny po Kamp! to pewnie trafne określenie, gdyby nie to, że Kamp! być może nigdy nie mieli równie chwytliwego utworu. Przynajmniej ja się na żaden tak nie złapałem.
To, co mi się w "Love Who Loves You Back" podoba najbardziej, to konkretna struktura – jest zwrotka, przedrefren, refren, druga część refrenu/mostek i mostek właściwy. I każda z tych części, szczególnie przedrefren i refren, jest spoko, potrafi utkwić w głowie. To już dzisiaj, z całym "meh", jakim przyjmuję obecny pop, całkiem sporo. Coś się w tym numerze dzieje, nawet jeśli przy pomocy ciut ogranych chwytów, ale mam wrażenie, że efekt jest nawet nieco fajniejszy niż to, od czego sobie bracia Kaulitz (lol!) ze swoimi producentami pożyczają. –Kamil Babacz