SPECJALNE - Rubryka

Nuty Dźwięki 2018

23 stycznia 2019

Tradycyjnie, nim przejdziemy do omawiania najciekawszych muzycznych dokonań z 2018, zerkamy na mniej znane (i/lub reprezentujące style rzadziej obecne w ofercie serwisu) dzieła z muzycznej przeszłości (a dokładniej sprzed 2009 roku), które przypadły nam do gustu w zeszłym roku.


Andy Pawlak: Shoebox Full Of Secrets

Andy Pawlak
Shoebox Full Of Secrets
[1989, Fontana]

Kryminalne zagadki pop świata. Odcinek 43 – Andy Pawlak. Cztery lata po wydaniu jednej z najlepszych płyt kultowego zespołu Prefab Sprout, nikomu nieznany, mało subtelny imitator o bardzo swojsko brzmiącym imieniu Andy Pawlak wydaje swój debiutancki longplay. Zestaw gorzkich słów i równie gorzkich historii pełnych wewnętrznego wypalenia, oraz jednych z najpiękniejszych refrenów kwitowanych kobiecymi chórkami, jakie przyszło mi w życiu słuchać. Czy jest w tej płycie coś ciekawego? Nie. Prefab Bis, pozbawiony charakterystycznej dla ekipy z Durham formalnej różnorodności – z tym samym instrumentarium i niemal nierozróżnialnym prowadzącym głosem. Czy warto jej dać szanse? Jeżeli masz coś przeciwko jednemu z najwspanialszych zestawów piosenek, jakie spłodziła Brytyjska wyspa pod rządami królowej, to nie, nie warto.

"Secrets" (<3), "Best Regards", "Mermaids", "Mothers Day" i inne. Brak słabego kawałka. Zero, null, nic, czysta radość z obcowania z rzemieślniczą perfekcją. Strzał za strzałem niezmąconej niczym popowej doskonałości. Zamiast kurzu, Shoebox powinien okryć się kultem i miłością, jednak się nie okrył. Dlaczego? Pech, brak nowatorstwa, niekorzystna sytuacja na rynku? Bessa idei prostej piosenki na światowych chartsach? Nie wiem. Ta płyta miała absolutnie wszystko, aby zawojować listy przebojów po obu stronach Atlantyku, a skończyła się tylko kilkoma sprzedanymi nośnikami i ledwo pięcioma tysiącami wyświetleń na Youtubie. Po Hitlerowskich bazach na księżycu i śmierci Kaspara Hausera, trzecia co do wielkości zagadka, z jaką jako społeczeństwo musimy się mierzyć. Może, co prawda, już za późno na rehabilitacje – jakieś 30 lat – ale jeśli gdzieś tam w świecie Andy, podbijając karty na zakładzie*, z melancholią spogląda przez okno, myśląc o swoim przegranym, niespełnionym życiu niedoszłej gwiazdy rocka, fajnie byłoby, gdyby choć przez chwilę, wpadło to jego młodzieńcze granie do szerszego obiegu. Tak w sam raz na poświąteczny okres, jako ładny, w stu procentach zasłużony prezent. Panie Andy, Pan się nie boi 2/3 3/3 Porca za Panem stoi. Mam nadzieje, że inni szybko do nas dołączą. –Michał Kołaczyk

*Dobra przyznaję, dokonałem małego narracyjnego oszustwa. Pomijając to, że po śmierci nadziei na jakikolwiek sukces, Andy nie został fabrycznym proletariuszem, za to zaczął zawodowo latać helikopterem, to jedno. Drugim jest to, że niezrażony swoimi niepowodzeniami, po kilkunastu latach od swojej komercyjnej klęski, od czasu do czasu wydaje kolejne płyty. Ostatnia, zawierająca osamotnione klawiszowe ambienty datowana jest na 2017. Inna klasa, brak wokali, oraz jakiejkolwiek oryginalności – takie idealne w swej nieokreśloności granie służące za niezobowiązujące tło. Można sobie z ciekawości posłuchać.

posłuchaj


Beverly Glenn-Copeland: Keyboard Fantasies

Beverly Glenn-Copeland
Keyboard Fantasies
[1986, Atlast]

Z muzycznego punktu widzenia, postać transgenderowego artysty Beverly Glenn-Copeland jest niezmiernie interesująca (choć nie tylko muzycznego, ale to już pozostawiam do badania znacznie mądrzejszym ode mnie). Pierwsze płyty z lat siedemdziesiątych bezpośrednio odnoszą się do folk-jazzowego songwritingu (i samej) Joni Mitchell (da się to nawet zauważyć w sferze wokalu) i zupełnie nie zapowiadały tego, co można znaleźć na ostatnim jak dotąd albumie Glenna. Jak sama nazwa mówi, Keyboard Fantasies to seria sześciu swobodnych keyboardowych jamów (stworzona za pomocą syntezatora Yamaha DX7 i poczciwego Rolanda TR-707), które śmiało można sklasyfikować jako synth-new-age ambient. Album powstał w latach 80., kiedy to Copeland zajmował się tworzeniem muzyki do dziecięcych programów telewizyjnych, a został wydany wtedy wyłącznie na kasecie. Dopiero w 2016 roku, nakładem Invisible City Editions, pojawiło się wznowienie, dzięki czemu więcej ludzi ma szanse zapoznać się tym materiałem. I gdy tak słucham "Ever New" czy "Old Melody", to zupełnie nie słyszę, że te dźwięki mają już ponad 30 lat – to ten sam rodzaj wyciszenia, który można odnaleźć dziś na płytach Jonny'ego Nasha, H.Takahashiego czy projektu Gaussian Curve. Do głowy przychodzi też Suzanne Ciani i wszyscy ci, którzy tworzyli ambient na styku z new age'owym filtrem. Ale są tu też rzeczy, które mogą was jeszcze bardziej zaskoczyć: bo czy na przykład "Let Us Dance" nie brzmi jak jakiś daleki krewny Dam-Funkowych impresji? Może i trochę przesadzam, ale jakiś wspólny mianownik chyba jest. Jednak najważniejsze na tym krótkim zbiorze jest dla mnie to, że każdy z tych sześciu tracków wyróżnia się w jakiś sposób i da się w nim uchwycić autorski rys. Dodajmy do tego umiejętność tworzenia imersyjnego klimatu, łatwość w układaniu popowych melodii i dość namacalny spontaniczno-chałupniczy charakter tych nagrań. Wydaje się, że to całkiem niewiele, ale jakoś sporo czasu zajęło mi słuchanie tych niepozornych tracków, a coś mi mówi, że to nie koniec moich sesji z Keyboard Fantasies. –Tomasz Skowyra

posłuchaj


Esplendor Geométrico: Comisario de la luz / Blanco de fuerza

Esplendor Geométrico
Comisario De La Luz / Blanco De Fuerza
[1985, Discos Esplendor Geométrico]

Ile znają państwo power noise'owych płyt, które raczej koją nerwy i zapraszają na parkiet, aniżeli rozjuszają wewnętrznego agresora? Pewnie, zgodzę z twierdzeniem, że jest to w większości przypadków kwestia indywidualnego odbioru płyty, niemniej Esplendor Geométrico w 1985 roku zdecydowanie potrafili w tego typu analogową elektronikę. Hiszpańska legenda muzyki industrialnej, której, jak sami artyści przyznają, w tamtej dekadzie na Półwyspie Iberyjskim próżno było szukać, na Comisario de la luz / Blanco de fuerza wspaniale uchwyciła moment transformacji z surowszego noise'u (1981-1982) w nieco lżejsze i jeszcze bardziej usystematyzowane struktury rytmiczne. Po roku 1987 kompozycje te przyspieszą, przybiorą postać zbliżoną do quasi-EBM-u, ale to już historia na inny odcinek. W dziewięćdziesiątych zaimplementują oni ekwipunek cyfrowy, co również znacznie wpłynie na ostateczny kształt soundu EG, ale to już historia na...

Esplendor Geométrico nazwę zdarli z futurystycznego manifestu Marinettiego, ale jak stwierdzili w obszernym wywiadzie na łamach The Attic, ich muzyka nie jest w żaden sposób zaangażowana politycznie. To raczej wypadkowa fascynacji rytmem i hałasem skryta pod wymownym hasłem "realizowania filozofii rythm&noise". W praktyce Comisario de la luz / Blanco de fuerza brzmi jak bardzo wczesna zapowiedź industrialnego techno, które wyjdzie na powierzchnię na początku lat dziewięćdziesiątych. Jest to festiwal fraz metalicznych, zniekształconych, przesterowanych i ze względu na ich repetycyjny charakter bardzo hipnotyzujących. Kilka indeksów wyróżnia się także kolażową ornamentyką snującą się gdzieś "w tle" i nadającą wielowymiarowości tym stosunkowo "płaskim", zdjętym z fabrycznej linii produkcyjnej beatom. I choć materiał w roku 2019 może nie porażać innowacyjnością, to jest to niewątpliwy kamień milowy w postrzeganiu i rozwoju ówczesnej muzyki industrialnej. Hiszpański duet powinien bowiem być wymieniany w jednym rzędzie z takimi tuzami gatunku, jak Chris & Cosey, czy jeszcze szerzej – Throbbing Gristle. Los był jednak okrutny i środowiskowy fame w żaden sposób nie przełożył się na sukces globalny. Dziś, patrząc choćby w obszerny katalog raster-noton, wcale nie zauważamy, ile tak naprawdę kryje się w nim iberyjskiej "myśli kompozycyjnej". A przecież Frank Bretschneider wcale nie ukrywał, że dla niego i jego ziomków, metodyka pracy Esplendor Geométrico miała znaczenie. Warto więc odpalić DeLoreana i na własną rękę poszperać w dyskografii madrytczyków. –Witold Tyczka

posłuchaj


For Against: December

For Against
December
[1988, Independent Project]

Ned Raggett w 2014 roku napisał na Pitchforku: "To say that For Against has a cult following is an understatement", a gdy gdzieś coś o nich wspominam, niewiele kto kojarzy. Niezaprzeczalnie, For Against nie jest post-punkowym zespołem na miarę żadnej reprezentacyjnej ikony z końca lat 80.; nie są umieszczani na esencjonalnych playlistach pokroju "All Out 80s" czy coś w tym stylu, i nie ma o nich zbyt wielu tekstów w internecie ani nawet zbyt wielu nigdzie. A szkoda, bo akurat December to miejscami prawdziwie niesamowita w swej (momentami) monotonii płyta, wypełniona po brzegi melodiami przez duże M, które pomimo tego, że same nie mogą się zdecydować czy są bardziej rozbieganie-hałaśliwe czy "emolancholijne", to są napisane uparcie i ciasno, a efekt jest taki, że melodie przyćmiewają absolutnie wszystko inne w myśleniu o For Against. Jeff Runnings iście chłopięcym wokalem obsypuje swoimi notatkowymi tekstami, już raczej uspokojonymi po pierwszej płycie – raczej odpolitycznionymi i raczej emo. Wyśpiewuje w większości uporczywe rymowanki ("Now I see it's all just a game / One I never wanted to play / You fucked with my head every day / Now I'm the only hope you obey"), ale robi to dosyć przejmująco, w sumie jak na post-punk przystało ("Give me my life back" i "All that I do I do for you", ciarki, prawie zawsze). Można na December wysłyszeć jakieś echo wczesnego The Cure, pomylić z britpopem z początku dziewięćdziesiątych, popatrzeć na buty razem z Jeffem Runningsem, przypomnieć sobie jak bardzo się kocha Pale Saints, The Smiths czy tam Interpol albo przypomnieć sobie, że czasem się tęskni za kimś, kogo już nie ma. –Adela Kiszka

posłuchaj


The Goslings: Grandeur Of Hair

Goslings
Grandeur Of Hair
[2006, aRCHIVE]

We współczesnej publicystyce muzycznej natrafić można na dwa przepiękne i wyjątkowo plastyczne porównania: Loveless, czyli gitarowy start silnika samolotu odrzutowego oraz Weighing Souls with Sand będące sonicznym odpowiednikiem ekstremalnego freedivingu. Najdonioślejsza płyta amerykańskiego duetu The Goslings plasuje się dokładnie pomiędzy obiema paralelami. Grandeur of Hair jest bowiem próbą wytyczenia nowych granic w uprawianych przez wspomniane bandy gatunkach. A może jeszcze inaczej – testem wytrzymałości ograniczających dronegaze ścian. Z jednej strony mamy więc maksymalizację fuzzowych doznań, z drugiej zaś obsesyjno-kompulsywną miłość do formy; konceptu.

Pierwsza intencja niejednokrotnie wyrażona jest w kakofonicznym hałasie na granicy melodii i dobrego smaku. Weźmy na tapetę, na przykład, "punkt przerwania" "Overnight", które zaczyna się od mulistego, basowego tonu, który trzy lata wcześniej wprowadził Sunn O))) na niezalowe salony (White 1 & 2), a trzy lata później zapewni im wysokie miejsce w licznych podsumowaniach dekady (Monoliths & Dimensions). Po medytacyjnych odlotach i z nieco dekadenckim, sludge'owym feelingiem, wchodzimy w harmonijny gitarowy motyw suplementowany równie powolną pracą perkusji. W tych dziesięciu minutach zawiera się znakomita większość przymiotów definiujących brzmienie The Goslings: od psychodelicznych wokaliz Leslie Soren, które w pierwszej kolejności ewokują manierę eterycznego śpiewu kilku pierwszych dam wytwórni Kranky, przez wyraźnie manifestowane przywiązanie do "sztuki hałasu", a skończywszy na miarowo wymierzanych przez bębny batach. Nie dziwi więc fakt, że mimowolny i ostry skręt w stronę generycznego noise'u doprowadził finalnie do sytuacji, w której Grandeur of Hair w internetowym dyskursie sprowadzało się do roli albumu-emblematu będącego żywym dowodem na to, że w morzu szumiącej awangardy można spotkać artystów, których da się jeszcze zanucić. Dlatego też The Goslings rokrocznie odkopują przede wszystkim portale "branżowe", ukierunkowane i chcące wykazać, że organiczny noise z melodią to nie żadna miejska legenda. Tak poza tym, rewolucyjna próba pożenienia metalowego ekstremum ze zwiewnym, pogrążonym w chronicznym transie shoegazem nie spotkała się raczej z należytym uznaniem największych gazet i portal muzycznych tego świata. Choć popularność tego wydawnictwa z każdym kolejnym kwartałem rośnie w oczach.

Ubolewać nad zastanym stanem rzeczy można przede wszystkim dlatego, iż amerykański duet zrealizował w ramach tego albumu tę drugą, wspomnianą już, intencję. Podobnie jak przywoływani w pierwszym akapicie The Angelic Process, The Goslings przywiązywali niezwykła wagę do szczegółu. W fazach największych gitarowych kociokwików, kiedy muzyczna faktura zdaje się zmierzać w kierunku absolutnej i spektakularnej eksplozji, kiedy wokal Leslie Soren przepoczwarza się w charczący growl, oni wciąż trzymają dźwięk na smyczy, "za mordę" i w ryzach. Nie ma tu miejsca na improwizacje oraz kakofonię wymykającą się spod kontroli i uciekającą w to słynne, niezdefiniowane i reakcyjne "free". Autorzy Weighing Souls with Sand potrafili zrobić to samo, choć oczywiście z wykorzystaniem zupełnie innych efektów modyfikujących sound elektryka, tak samo zjawiskowo. Tak, by gotowy produkt odznaczał się intelektualną spójnością i by można było dostrzec w nim nie tylko zalążki narracji, ale wręcz pełnoprawne opowiadanie.

Nuty Dźwięki to bardzo wdzięczna rubryka. Pozwala podzielić się czystą prywatą i naszymi osobistymi growerami, które dorastały w nas przez ostatnie dwanaście miesięcy. Właśnie The Goslings są takim moim czarnym koniem, który będąc pierwotnie zadaną pracą domową, stał się wreszcie pretendentem do wysokiego miejsca w osobistym podsumowaniu dekady. Zachęcam do odlotu, podpisując się obiema rękoma pod rekomendacją Invisible Oranges, czy Tiny Mix Tapes. –Witold Tyczka

posłuchaj


Mioko Yamaguchi

Mioko Yamaguchi
Tsuki Hime
[1983, Pony]

Nuty Dźwięki to dobra okazja, aby po raz kolejny zwrócić Państwa uwagę na słabo znany azjatycki pop z Japonii. Tym razem chciałbym w kilku słowach zachęcić do poznania Mioko Yamaguchi, która dość nieoczekiwanie wróciła w zeszłym roku z nowym materiałem. Nie udało mi się jeszcze do niego dotrzeć (album Tokisakashima), ale mam nadzieję, że wkrótce go przesłucham. A czego oczekuję? Liczę na kolejną dawkę ślicznych bezbronnych księżycowych pieśni, które zdobią wydany w pierwszej połowie lat 80. longplay Tsuki Hime (co zdaje się znaczy Księżniczka Księżycowej Poświaty). To muzyka zupełnie niecodzienna – jakby przeniesiona do naszej rzeczywistości z dziwnej rozmarzonej baśni z orientalnym posmakiem. Zaczyna się od fortepianowo-bąbelkowej quasi kołysanki w duchu Stiny (choć to jeszcze nie ten level) "Yugao (Aware)", która zachwyca jakimś nieuchwytnym czarem dostępnym jedynie w słodkim marzeniu sennym – tak jakby Mioko śpiewała tylko dla tego, kto w tej chwili jej słucha. Z innej strony uderza stylowy "Natsu" (à propos stylowy: zerknijcie na okładkę Tsuki Hime). Również skąpany w świeżej dream-popowej rosie, ale oferujący bezpośredni wokalny hook w instrumentalnym refrenie ("Laj laj laj lalala lalaj").

Po nim następuje stonowanie popowego zapału i powrót do uczuciowej ballady dla smutnych serc ("Shizumi Yuku"), ale główną atrakcją tych intymnych wieczornych nucanek jest dla mnie indeks piąty, "Hakuchumu". Ta oniryczna ambient popowa bajka to apogeum melancholijnej kontemplacji, która ogrzeje was swoim bezinteresownym ciepłem (polecam fanom ostatniego wcielenia Gang Gang Dance). Jednak nie myślcie, że statyka rządzi na tym albumie – końcówka płyta należy do wręcz tanecznego działu piosenki: tytułowy to elegancki synth-pop chwytający za ramię zeitgeist epoki (jakże urokliwy jest ten nieśmiały refrenik!), synkopowy "Satemo Appare Yume Zakura" leży niedaleko frapującego prog-popu Ryūichiego Sakamoto z pierwszych płyt, a "Koi Wa Shunkan" to zamknięcie całości ze smakiem post-disco i kolejny ze znamiennych przykładów tego, że zrodzony w Japonii city pop to naprawdę wyjątkowe zjawisko. Cóż więcej mogę dodać: posłuchajcie i zakochajcie się w tej płycie, a potem sprawdźcie kolejne pozycje z dyskografii Mioko. No i przeczesujcie japońskie archiwa z poprzednich dekad: kto wie, ile jeszcze kryje się tam skarbów. –Tomasz Skowyra

posłuchaj


Shakti: Natural Elements

Shakti
Natural Elements
[1977, Columbia]

Natural Elements zwałkowało mi mózg i zrobiło z niego kompletną papkę. Szczególnie jak usłyszałem McLaughlina w "Face to Face". Jego solówka to dla mnie najjaśniejszy punkt w jego karierze: dosłownie rozrywa elementy jakichkolwiek skali, płynnie zanurzając się w harmonii, a przy tym osiągając szybkość i barwę nieosiągalne dla zwykłego śmiertelnika.

Pierwsza supergrupa typu World Music? Może i nawet tak. Jedyny problem polegał na tym, że nikt o tym jeszcze wtedy zbytnio nie wiedział. Natural Elements z 1977 roku to trzeci i ostatnim album Shakti, czyli symbiozy Johna McLaughlin'a z muzykami indyjskiego pochodzenia. Co ciekawe są tu bardziej przystępne momenty niż na większości zachodnich nagrań, w których brał udział McLaughlin (a był to ceniony muzyk sesyjny, znany ze współpracy z Milesem Davisem, Waynem Shorterem, Jackiem Bruce'm czy Larry'm Coryell'em). Śmiała i nowatorska współpraca zaowocowała indo-raga-prog-jazz-fusion-cholera-wie-co-jeszcze, która umiejętnie wyprzedziła okrutny trend poszukiwania inspiracji na dalekim wschodzie. –Adam Kiepuszewski

posłuchaj


Velour 100: Of Color Bright

Velour 100
Of Color Bright
[1997, Tooth & Nail]

Sixpence None The Richer, His Name Is Alive, Starflyer 59 – te nazwy chyba brzmią znajomo. Ja sam zdziwiłem się, że pomimo takich powiązań personalnych, Velour 100 pozostało zespołem mało znanym, funkcjonującym chyba bardziej jako projekt poboczny. Dla mnie wszystko jest tutaj paradoksem, religijne wpływy (przypomina się Jeremy Enigk), dream-pop, shoegaze, który wyraża kruchą, naiwną protestancką miłość. Jeśli opis wydaje się chaotyczny, to właśnie taki ma być – Velour 100 to słodko-gorzkie granie, trochę przypominające Blueboy, ma w sobie pewną dozę twee, prowincjonalny eskapizm. Prostota tych piosenek, jakaś wręcz wtórność wobec grania lat 90. traci znaczenie w starciu z subtelnym, delikatnym, ale perfekcyjnym wykonaniem, dziecinnym głosem i zupełnie innym rodzajem eteryczności. –Jakub Bugdol

posłuchaj


Warning: Watching From A Distance

Warning
Watching From A Distance
[2006, Miskatonic Foundation]

Uwielbiam ten album przede wszystkim za to, że uwypukla urokliwą melodramatyczność doom metalu – najbardziej campowego gitarowego podgatunku. Mimo pięcioczęściowej budowy Watching From a Distance to tak naprawdę jednolita, płaczliwa epopeja, przygniatająca teatralną melancholią. Brytyjczycy nawet na sekundę nie zwalniają tempa i brawurowo wychodzą daleko poza normatywną emo-skalę. Długodystansowy spacer ścieżką łez, świadomie steryduje znaki szczególne stylistyki, dzięki czemu zbliża się do pachnącej majstersztykiem zuchwałości. Jeżeli zimową nocą nie przychodzi Wam chętka na Warning to nie chcę Was znać. –Łukasz Krajnik

posłuchaj


Yasuaki Shimizu

Yasuaki Shimizu
Music For Commercials
[1987, Made To Measure]

 

 

 

kp

–Krzysztof Michalak

posłuchaj


Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)