RECENZJE

Yo La Tengo
There's A Riot Going On

2018, Matador 7.0

Na początek maleńki disclaimer, mały legitymacyjny prolog z mojej strony. O I Can Hear The Heart Beating As One na Porcys pisało się słowami wielkimi. Ideał, płyta kompletna, kamień milowy (Borys Dejnarowicz), dobitny podbój indie świata (Ryszard Gawroński) i jeszcze kilka innych. Piszę ten tekst z mikropoczuciem, że trochę nie ja powinnam, że porywam się trochę z motyką na księżyc, bo mnie to nawet na świecie nie było, gdy ów ósmy album Yo La Tengo – tak ważny dla porcysowego kodu kulturowego, wybrzmiał po raz pierwszy w 1997 roku. Gdyby ten tekst pisało inne redakcyjne ja-nie-ja, byłoby na pewno bardziej merytorycznie i nostalgiczno-historycznie. Któryś z redaktorów napisałby, że znów – There’s A Riot Going On to nawet dobra, miejscami magiczna płytka, ale po I Can Hear The Heart Beating As One, po bezdyskusyjnym opus magnum tercetu z New Jersey nie spodziewamy się żadnej wyjątkowości, bo nie da się przecież przebić ideału – parafrazując jednego z ojców Porcys. I być może miałoby to dla co poniektórych większą wartość poznawczą niż moje czuciowe, muzycznie bezkomparatystyczne wygibasy, które zaraz tu zaprezentuję. Więc tłumaczę się – po co się tłumaczę, nie wiem. Jedyne, co mogę wam obiecać, to że nie napiszę dla was o tej płycie wiersza, choć miałam na to ogromną ochotę, ale mnie Bartek Chaciński zawstydził i już tej ochoty nie mam, na wasze szczęście – zdaję sobie sprawę, że można się porzygać z lepszych powodów.

Słuchałam tej płyty nieuważnie, słuchałam jej wnikliwie, słuchałam jej do zasypiania, słuchałam jej zła i na wpół zakochana, słuchałam jej stojąc i słuchałam jej siedząc, słuchałam jej będąc w herbacie zanurzona i będąc znużona jako niczyja żona, słuchałam jej przy oknie i w wannie, której nie mam – przesłuchałam tę płytę na wszelkie możliwe sposoby. I co? Obyło się, co prawda, bez metafizycznych wzlotów, niemniej jednak zostałam oczarowana kołysankowymi kompozycjami do tego stopnia, że mam ochotę się z tego odczucia rozebrać i wam je dać, co właśnie czynię. Albo zaraz uczynię. Pominę chwilowo to antydialektyczne residuum, porozmawiajmy chwilę o płycie, chwilę nie o mnie. Na przestrzeni ponad trzydziestu lat Yo La Tengo nie wpadli w sposób jednoznaczny do żadnej szczelnie zamkniętej szufladki gatunkowej. Indie rock? No tak, jasne, ale to zdecydowanie za mało, bo przez te wszystkie lata, przez te wszystkie płyty i te wszystkie dźwięki przebija się gatunkowa wszechstronność albo, jeżeli nie totalna wszechstronność, to chociaż wielostronność; i bynajmniej nie przejawia się ona dopiero na przestrzeni tych wszystkich lat czy różnych płyt, ale ten nieagresywny eklektyzm wypełnia elegancko całe There’s A Riot Going On i przy okazji działa bardzo mocno dodatnio na spójność płyty, jakkolwiek paradoksalnie może to nie zabrzmieć.

Openerowe "You Are Here" to cieplutki instrumental krautrockowy, "Dream Dream Away" i "Shortwave" to miniaturowe, snujące się sennie ambienty, "For You Too" to przyjemnie rozmyty indie rock, "Above The Sound" to lekko jazzujący spacer, a "Shades Of Blue" to czysty, pościelowy dream pop. I mogłabym tak jeszcze trochę, bo jest i odrobina folk rocka o psychodelicznym odcieniu, są i romantyczne, slo-core'owe balladki, jest i shoegaze, i bossa nova, i co tam jeszcze chcecie. Melancholijne zaśpiewy Georgii Hubley i jej zmiennokształtne figury perkusyjne, James McNew i jego aksamitny bas, Ira Kaplan ze swoimi atmosferycznymi arpeggiami i czułym szeptem stworzyli na tej płycie hipnotyczny klimat, którego jakość nie jest wyłącznie czysto muzyczna, ale w nienachalny sposób angażująco-emocjonalna. Wystarczy włączyć sobie na YouTube jakikolwiek ich koncert, popatrzeć na te skromne, normalne i ciepłe istoty, które tworzą te bogate struktury instrumentalno-wokalne. Serio, macie tu link, popatrzcie sobie na nich przez chwilę. Nie chcę brzmieć jak ktoś, kto mówi, żebyście sobie popatrzyli na uczuciowych i delikatnych ludzi, bo to teraz to jest w ogóle jakiś abstrakt, bo świat nie jest fajny, a ludzie to kurwy – bo nie; Eliotem nie jestem, teorie rozkładu wrażliwości są mi raczej obce; udaję, że świata, w którym żyję, ludzi, z którymi żyję, i skóry, w której żyję – to nie dotyczy. Pisząc wam o doświadczaniu skromnego piękna YLT, wybieram swoje osobiste spojrzenie na życie, mój własny punkt widzenia ekspresji artystycznej, tu: stricte dźwiękowej.

Bo songwriting YLT jest dla mnie w zabawny sposób powściągliwy. I nie piszę tego wartościując, a przypatrując się jedynie ucieleśnianiu w słowach doświadczeń zespołu. Metaforyczne, tekstowe mrugnięcia okiem i ta cała szkicowość słowna skąpana w dość wyraźnym pogłosie, gładko koegzystuje z dobranocnymi kompozycjami – i przywodzi na myśl to spojrzenie, które momentami wyraża nie do końca to co powinno, jakieś wewnętrzne obszary nie-spokoju emocjonalnego i stanowi niejako point de repère warstwy językowej twórczości Yo La Tengo.

There’s A Riot Going On to senny i ostrożny album wijący się przez godzinę, który czaruje swoją intymnością, ale też potrafi momentami nią nieźle znużyć, szczególnie wtedy, gdy nie ma się ochoty introspektywnie zanurzać w nieswojej sypialni. Bez patrzenia w tył, bez patrzenia w przód, jest to album do przyjemnego słuchania bez żadnych przeszkód i bez wyrządzania szkód swoim zmysłom, którym chce się wierzyć, że nigdy nie kłamią. Wszystko kończy się dobrze – gdy patrzymy, żeby zobaczyć, słuchamy, żeby usłyszeć i staramy się poczuć, żeby się stać.

Adela Kiszka    
5 kwietnia 2018
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)