RECENZJE

Washed Out
Life Of Leisure / High Times

2009, white label 6.7  /  7.2

Czy jesteśmy świadkami narodzin nowej sceny? Chaz Bundick, Ernest Greene, Alan Palomo to może wciąż za mało by mówić o dużym ruchu, jednak podobnie eksperymentujących, nawiązujących zarazem do tradycji popu lat 70. i 80., jak i do niezalu dziewiędziesiątych lo-fi i na kasetach, artystów, bardziej czy mniej kreatywnych, odkrywamy teraz co jakiś czas. Na Porcys niewątpliwie wypada się jarać, bo i Bundick, i Greene wiedzą, jak uwieść nasze gusta – ściśle związani z popem i mu wierni, dalecy od poprawności i gładkości, choć gdy się pojawia, to raczej w formie sentymentalnego juniorboyizmu, za to mocniej utrwaleni w tradycji dream-popu, sprawnie nawiązujący i cytujący, ale z cholernie charakterystycznym, własnym rozpoznawalnym stylem.

Problem oryginalności wybucha nagle i przynosi nieco chmur, lekko uspokajając naszą podjarę. "Feel It All Around", raczej zgodnie uznawany za szczytowe osiągnięcie Greene'a, jest w ogromnym stopniu oparty na loopie z gay popowego szlagieru. Borys mówi, że sam nagra płytę, kradnąc pętle i dogrywając wokale i wtedy zobaczymy, kto zrobi to lepiej. Nie ma co ukrywać, że smutek jest spory, bo jeśli uznajemy kogoś za wizjonera, a spotykamy się z kolejnym Daft Punkiem, to od razu pojawia się pytanie "ale co nam się tu właściwie podoba i czy podoba się nadal?". I choć po zbulwersowaniu wywołanym odkryciem sampli Daft Punków, nie odbieramy im tytułu nowatorów, to jednak sacrum króla upada. Tu się dzieje to chyba za szybko. Jest pewna subtelna różnica między samplowaniem oczywistym, ale jednak kreatywnie tworzącym nową jakość (Stardust), a chamskim rżnięciem motywu zapomnianego od kilkudziesięciu lat ("Harder Better Faster Stronger" i niestety "Feel It All Around"). Można mówić, że nie, że jednak efekt końcowy, że dobrze wiemy, jak wygląda dzisiejsza popkultura, ale indywidualne pogodzenie się z tym, to już nieco inna bajka. Bądź co bądź o zjawiskowy bas i klawisze się tam rozchodzi, a nie o parę zasmęconych linijek, nawet jeśli kawałek jest w stanie inaugurować nową jakość w popie.

Szukam więc nowych ulubieńców, bo rozpoczynać hype'ową reckę od pojazdu to średni patent. Na luzie opener Life Of Leisure, znacznie bardziej zajechanej przeze mnie EP-ki i również chyba mocniejszej jako zbiór piosenek (High Times to raczej spójność i klimat), czyli "Get Up", jest w stanie przejąć na siebie niewykorzystaną część pochwał (jeśli kradzione znowu, to nie chcę wiedzieć). Utwór pobrzmiewa hitem Nite Jewel, przynosząc ten sam amatorsko-psychodeliczny klimat, ale jest jednocześnie dużo bardziej w stanie być hitem lo-fi dyskotek. Tanie klawisze rozpoczynające ten utwór, jak i banalny repetetywny hook, od niechcenia zapewniają jeden z najbardziej charakterystycznych motywów, jakie można usłyszeć w tym roku. Ale to i tak nic przy czymś, co jest chyba poddanymi hardkorową edycją dęciakami, które wślizgują się tu tylko na moment, a byłyby w stanie trząść tłumami, gdyby ktoś je parę razy zapętlił. Greene tego nie robi, bo w jego muzyce momenty i skojarzenia raczej się przewijają i ulatują, niż są wykorzystywane do wyczerpania. Teza postawiona i gotowa do obalenia wraz z następnym kawałkiem z Life. "New Theory" jest najprostszym, najbardziej przestrzennie i kompozycyjnie zamkniętym utworem, jaki Ernest umieścił na tych dwóch małych płytkach. Nadal pozostaje rozpoznawalnym, ale z drugiej strony jest w stanie być komercyjnym hitem i trafić do publiczności MGMT i Empire Of The Sun, zapewniając jej wszystko, co mogłaby chcieć otrzymać – nastoletnią ckliwość wymieszaną z przyćpaną plemiennościa, śliczny, cholernie chwytliwy refren i fascynację klawiszem, a nawet lekką taneczność. I jest to dużo lepszy kawałek, niż cokolwiek, co wypuściły te dwa zespoły, oczywiście średnie, ale ewidentnie idealnie odpowiadające na zapotrzebowanie na rynku, które jest może zabawne, może nawet nieco irytujące, ale ma naprawdę ciekawy potencjał, a Ernest Greene go udowadnia.

Life Of Leisure odebrałem jako zapowiedź, tego co się może stać, a High Times jako to, co z tego wyniknęło. I nie ma tu znaczenia, która płytka ostatecznie była pierwsza, bo tego nie wiem, ale to rozróżnienie staje się istotne, gdy zaczyna się Greene'a chwalić, bądź coś mu zarzucać. Life kipi od dobrych pomysłów na brzmienie, fajnych chwytliwych motywów i nieco za bardzo niedokończonych piosenek ("Hold Out"). Zresztą pod koniec zaczyna już zwyczajnie męczyć monotonia wokalu. High Times jest projektem dużo bardziej skończonym, choć pozostawia we mnie głupie poczucie, że piosenek jest tu jakoś mniej, dużo za to jest prób zbudowania całości trzymającej klimat. "Belong" zapowiada pop killery. Bo jeśli do tej pory widziałem w człowieku chowającym się pod nazwą Washed Out bardziej genialnego producenta, niż kompozytora, to tutaj ewidentnie pokazuje, jak bardzo może zaskoczyć. Kawałek jest rzeczywiście fantastyczną reminescencją "Englishman In New York" i poza beatem, w zwrotkach rzeczywiście kroczy ścieżką starego kawałka Stinga. Nudą jednak okazuje się ten klasyk, gdy kawałek odkrywa swój szczytowy moment, refren osiąga pełnię i obezwładnia pięknem. A jak mocny jest tak banalny zabieg jak narastanie głośności. Rozwój Ernesta udowadnia też "Phone Call", przypominający fuzję Russian Futurists z Avalanches. Rozwala genialność "Olivii", gdy dwuminutowy utwór, który można zbanalizować do roli lo-fi szkicu, jest w stanie być zaginionym klasykiem ot tak, zawstydzając nawet "Hearts On Fire" (bas!). "Clap Intro"/"Luck" trochę urywa rozbalearyzowane udawanie ejtisowych mistrzów synth-popu i staje do śmiałego starcia z Saint Dymphna, bogactwem sampli, pięknem i odlotem chyba nawet prześcigając najbardziej hype'owany album ubiegłego roku, a już na pewno rozwalając Gang Gang Dance gęstością. Tanecznie jest też bardziej niż w "Princes", gdy Ernest wyciąga z kieszeni swoje disco-rave-techno, uderza cowbellem i włącza syreny. O ile "It's Kate Birthday" nie pozostawia wątpliwości, to "Yeah" jest już dziwne, bo na tle innych pachnie nieświeżo. Bo czy big beat ma prawo wrócić? Raczej nie bardzo, a te klawisze na 100% gdzieś słyszałem i to chyba nie raz. Czemu więc wymiata?

Słuchanie Washed Out i pisanie o nim jest chyba perwersją. W zalewie jednodniowych hype'ów pojawia się prawdziwy talent. Gość, który jest w stanie podłapać obecne nurty w muzyce pop i pokierować je w rejony, w które raczej bała się zaglądać. Śmiało określamy go innowatorem. Zalewa pomysłami, a ilość oryginalnie przetworzonych dźwięków, nagranych w jakości zaprzeczającej głębi doznań, śmiało przyznaję, moje możliwości recenzenckie nieco przewyższa i przytłacza. Z drugiej strony wcale nie daje tego, czego chcemy. Nabija się, bezczelnie nabierając jednych z bardziej osłuchanych ludzi w tym kraju, kawałkiem, który właściwie nie jest jego. Kiedy oczekuję pojawienia się kolejnych, pojebanych, cytujących, zniszonych, ale jednak przebojów, nie dostaję ich tak wiele, jak można by myśleć po "Feel It All Around" i "New Theory", a wraz z "Belong" nawet zostaję zachęcony do takiego myślenia, ale słyszę dziesiątki pomysłów i szkiców, których nie jestem w stanie odrzucić, bo po prostu są blisko granicy geniuszu. I czy teraz ten gość ma prawo być nowym wielkim, który odmieni oblicze ziemi (tej), czy raczej powinniśmy się bać, że będzie nam zaraz wstyd? Jeśli Toro jest Michaelem, to Greene to chyba Książę, ten zły.

Kamil Babacz    
11 listopada 2009
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)