RECENZJE

Vinyl Williams
Brunei

2016, Company 6.3

W polu gatunku na bandcampowej stronie Vinyla ktoś wpisał, że to "Pop Transcendentny". W moim prywatnym odczuciu trochę zbyt junacka deklaracja, biorąc na warsztat to, że gość za jedyne 10 baksów oferują ci przekroczenie wszelkich granic, z naciskiem na granice ponadzmysłowego wrażenia. Granice popu? Przy wielkim talencie da się zrobić. Granice znanych doznań muzycznych? To zakrawa o szaleństwo. Wcześniej ujęta granica całego poznania zmysłowego oraz wyjście poza biologiczne ograniczenia? Tym razem śmiało wchodzimy w strefę marketingu. W badaniu, analizie i finalnym przedstawieniu rzekomego pozaświatowego wykraczania możemy odwołać się do trzech motywów:

1. Narkotycznych psycho-odjazdów, stanów odmiennej świadomości

2. Oszałamiających kosmicznych fajerwerków, pączkowego uniwersum i filmów dokumentalnych z Morganem Freemanem

3. Przesadnej religijnej ekstazy.

Argumenty za bramką numer jeden – Vinyl Williams wchodzi na tereny psychodelicznego i eksperymentalnego popu. Przesiąka doświadczeniami krautrockowego obłąkania, wciska w to jeszcze shoegaze, ambient, nawet znajdziemy przeszczepy z cholernego funku, a wszystko wystylizowane na VHS-owe brzmienie spotęgowane duchem egipskich i bardziej około Islamskich inspiracji. Wady: wyjaśnianie wszystkiego za pomocą narkotycznej schizy jest słabe. Co do dwójki, liryczna strona dotycząca historii opowiedzianej z perspektywy bezcielesnego bytu orbitującego wokół gwiazdy Alnilam, jest w wyborze poboczną kwestią w stosunku do dominującego muzycznego bycia tradycyjnym space-rockowym ucieleśnieniem. Dorzućmy do całości okładkę utrzymaną w estetyce starych fantastyczno-naukowych komiksów i mamy faworyta tego mini-konkursu (tak naprawdę jest to banknot z Brunei, państwa graniczącego z Malezją, ale nic na to nie poradzę, że wygląda jak wygląda). Trzy. Metafizykę pomińmy z racji tego, że dostęp do niej zaczyna się od ósemkowych płyt, do których Brunei niestety się nie zalicza. Ostatecznie: kosmos* > reszta świata.

Na samej płycie gęsta faktura dźwiękowa koncentruje się wokół wszędobylskich syntezatorów występujących w każdej możliwej kombinacji, jaką możecie sobie wyobrazić. Kosmiczne wrażenie potęgowane jest doskonale dosadną i głęboką sekcją rytmiczną, stanowiącą intensywną rozwałkę rozpychającą się na drugim planie, bezpośrednio nawiązując do Hawkwindowych/Gongowych korzeni (następny w kolejce do odsłuchu będzie kupiony na bazarze Warrior On The Edge Of Time, niby słabawy, ale sentyment ogromny). Żeby nie było, na bezpośredni odnośnik do twórczości Jastrzębia wpadłem zanim przeczytałem wywiad promujący płytę, po prostu jest tu sporo punktów stycznych. Tym co odróżnia Vinyl Williamsa od wcześniej wymienionych space-rockowych klasyków, to bycie zdecydowanie dużo bardziej okrzesanym i subtelnym, chyba że dzieje się coś takiego jak wstęp do "Feedback Delicates", który zwyczajnie wymiata. Naprawdę sporo jest tu do odkrywania i cieszenia się, bo to z jednej strony dobra płyta, z drugiej, nie ukrywam, że transcendencji wciąż tu brak.

*Propo granic: najpierw ujęcie na kosmos, później głos z offu – "To boldly go where no man has gone before". Wchodzi muzyczna czołówka – Da Da DaDaDa Da. Później pozostały tylko napisy – Starring: Lionel Williams and Toro Y Moi as captain Kirk. Zaciekawione dzieciaki wstrzymują oddech, czekając na nowe przygody załogi statku Company Records Enterprise.

Michał Kołaczyk    
15 września 2016
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)