RECENZJE

Viktor Vaughn
Vaudeville Villain

2003, Sound-Ink 6.9

Ci z was, którzy kojarzą reckę Take Me To Your Leader, jakiś czas temu goszczącą na stronie głównej Porcys, przypomną sobie wnet o co biega z Vaudeville Villain. A chodzi o historię kaprysu Daniela Dumilea, w świecie muzyki funkcjonującego przeważnie pod pseudonimem MF Doom, którego własna: (a) płodność skłoniła do wydania w tym roku aż dwóch krążków; (b) fantazja, do podpisania się pod nimi różnymi aliasami. Stąd wpierw poznalismy wyśmienity projekt King Geedorah, no a teraz mamy wyczekiwanego Viktora Vaughna, który ku naszej uciesze prezentuje się równie okazale.

Vaudeville Villain to niejako druga twarz, drugie oblicze MF Dooma. W opozycji do ultra chwytliwej, na wskroś popowej i maksymalnie przyswajalnej Take Me To Your Leader prezentuje materiał wymagający od słuchacza więcej skupienia. Aby objąć ten krążek należy bowiem zagłebić się po uszy w gąszczu tekstur, mniej delektując się hookami, a bardziej różnorodnymi fakturami brzmienia. Skoro już decyduję się na zmianę stylistyki, to muszę to zrobić z rozmachem i konsekwencją, bo inaczej nie będzie odpowiedniego efektu – prawdopodobnie tak rozumował ten intrygujący artysta. I nawyraźniej bardzo słusznie, bo pożądany rezultat udało mu się osiągnąć i to w znakomitym stylu!

Nowy charakter kompozycji pociągnął za sobą także zwrot w tematyce rapowanek, które nie rezygnując definitywnie z dowcipu, generalnie starają się jednak podejmować tematy nieco poważniejsze. Próby te przeważnie kończą się jednak na dość błahych opowiastkach o problemach młodych, w rodzaju niechcianych ciąży, czy dragów. A dlaczego problemy młodych? To trochę pogmatwana historia. W każdym razie, zdaje się chodzi o to, że Viktor Vaughn ma być jakby młodszym wcieleniem MF Dooma. Vik, Vickie, Vie – od tych zdrobnień aż roi się na krążku, co ma chyba podkreślać wiek bohatera. A zatem concept-album? Nie, to okreslenie jest tu jednak nietrafione. Ot, "Viksta The Slicksta" to raczej zwykła fanaberia autora.

W zestawieniu z poprzednikiem, płyta chwilami wydaje się niemal męcząca. Racjonalne są zatem porównania z typowym, mrocznym, eksperymentalnym hip-hopem a la zeszłoroczny El-P. W kwestii formalnej płyta ta jest bowiem kontynuatorem wątków z Fantastic Damage. Z drugiej strony, mimo wszystko nie ma tu takiej ortodoksyjnej rezygnacji z oczywistych melodii, ani też zdeterminowanej frustracji rapujących emce. Rolę "rozpraszaczy" pełną za to skądinąd zabawny tandem "Open Mic Nite, Pt. 1" i "Open Mic Nite, Pt. 2", gdzie jeden z gości wciela się w postać moderatora udzielającego głosu kolejnym raperom, oraz pokaźna ilość sampli filmowych dialogów. Te z kolei, wraz z notorycznie padającym deszczem, mogą powodować jak najbardziej słuszne skojarzenia z debiutem Wu-Tang Clanu.

Wydawałoby się, że przy globalnej tendencji dzieł unfocused do zacierania różnic miedzy poszczególnymi fragmentami układanki ciężko będzie wskazać na jakieś wyróżniające się fragmenty. A jednak ne odmówię sobie przyjemności podkreślenia walorów opartego na przyjemnie pulsującym, trip-hopowym bicie "Lickupon", czy eterycznego dialogu "Let Me Watch" z super klawiszami i intrygującym podkładem, którego skradające się z oddali, kunsztownie przeplatające się, poszatkowane ścieżki docenicie w pełni dopiero na sluchawkach, błogosławiąc rewolucję z mono do stereo. Z ulubionych, chętnie wskażę jeszcze "Raedawn", o elektronicznych wariacjach i zmasakrowanej rytmice do złudzenia przypominających misterię One Word Extinguisher, a także "G.M.C.", gdzie repetycyjny schemat to z kolei wykapana Missy Elliott. No i to, to w zasadzie tyle.

Jacek Kinowski    
18 grudnia 2003
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)