RECENZJE

Two Lone Swordsmen
Tiny Reminders

2000, Warp 9.4

Tej płycie po prostu należy dać się ponieść, a gwarantuję, że spotka was coś wyjątkowego. Oglądać wszystko, co pojawi wam się przed oczami, oczami wyobraźni, słuchać każdego dźwiękowego niuansu i sycić się nimi tak jak tylko można się sycić muzyka elektroniczną. To moim zdaniem najlepsza elektroniczna płyta roku 2000 i jedna z najlepszych w całym gatunku.

Po załączeniu patefonu otwiera się przed nami głęboka, dynamiczna i hipnotyczna kraina electro. Termin electro jest tutaj jednak użyty w celach orientacyjnych. To, z czym wam przyjdzie się zetknąć, na całości wykracza daleko poza ramy tej sfery. Bardziej pasowałoby określenie electro-hop, ale i ono jest chybione w znacznej części tracków. To wyjątkowy styl Weatheralla i Tenniswooda, tylko im przynależny i rozpoznawalny na kilometr. Elementami wyróżniającymi są praktycznie wszystkie składowe. Nic nie jest tu zwyczajne, ale w rezultacie mamy do czynienia z muzyką, którą można rozpatrywać w tradycyjnych technicznych kategoriach. Bas nie stanowi tu roli drugorzędnego zagęszczacza, często sam wiedzie prym, przykuwa uwagę, wije się bez ustanku jak wąż, prowadząc hipnotyczne, buczące zygzaki. Drumy wydają się wyhodowane według recept znanym tylko mieczowym alchemistrzom. Posłuchajcie tylko electro-bitu w "Machine Maid" – wyjęty z płyty spokojnie zdobyłby tytuł arcymistrza w konkursie na mistera ciętych uderzeń.

Płyta jest bardzo równa, co sprawi, że waszymi ulubionymi opusami mają szansę stać się po kolei prawie wszystkie kawałki. Wiem to, bo tę płytę przesłuchałem już kilkadziesiąt razy (bliżej setki) i zawsze mam do czego jeszcze wracać. Nawet utwory, które znam na pamięć, sprawiają mi wiele satysfakcji przy powtórnym słuchaniu. Gdyby przedstawić dramaturgię każdego utworu w formie wykresu, okazałoby się, że są one podobne. Każdy rośnie, aby pod koniec osiągnąć swą doskonałą postać. Nie jest to oczywiście rozwój prowadzony w sposób linearny, przewidywalny. Po drodze pojawia się wiele atrakcyjnych wjebek, przystanków, zwolnień, post-rockowych przejść, posttechnowych ech, astmatycznych matów i atomistycznych omamów. Na przykład "Cotton Stains" jest złożony z dwóch warstw. Górną tworzy bogata warstwa rytmiczna złożona z wytresowanego świerszcza, delikatnej "stopy" zwanej centralą, drewnianego stukotu i odgłosu perkusyjnego talerza oraz przykrywający to wszystko wibrujący melodyjnie bas, który z czasem wdaje się w malutką dyskusję z elektroniczną kaczką. No i wszystko jest niby fajnie i znajomo, dopóki nie da o sobie znać druga warstwa – nagle do naszych uszu dociera jakieś śpiewające echo z otchłani, którą trudno sobie wyobrazić! Dodaje to kawałkowi ogromnej głębi i naprawdę pobudza jaźń.

Autorzy stosują jeszcze parę przejść, raz wychodząc z tej otchłani, to znowu do niej powracając, no i tak mniej więcej wygląda próba opisania kawałka z tej płyty. Nie muszę chyba dodawać, że jest uboga i że z góry byłem skazany na porażkę. Jak już mówiłem wiele jest tu potencjalnych mózgowych hiciorów. "Neuflex" to kliniczne electro z niesamowitym groovem; "Brootle" rozsadza czachę agresywnym basem i spiralnym, głębokim syntezatorem; "You Are" to przyjazne electro z głosem androidalnego pochodzenia; "Akwalek" to wspomnienie wodnego klimatu ze Stay Down, tu przepięknie zabarwione emocjami; "The Bunker" to deep-house jakiego nie usłyszycie nigdzie indziej; a "Solo Strike" w ogóle należy do mojego kanonu "niemożliwych" utworów – jeden z najlepszych kawałków jaki kiedykolwiek powstał. Przesadzam? Być może... Ale dopóki nie wysłuchacie płyty nie macie prawa mnie oskarżać. Ale nie jest też najważniejsze nazywanie tego co się słyszy. Najważniejsze i najsmaczniejsze jest obcowanie z samą sztuką konstrukcji utworów, wyczuwalnym w budowie profesorskim perfekcjonizmem. Wyobraźnia mieczników przyprawia o zawrót głowy.

Księga małych wspomnień, o czym jeszcze nie wspominałem, jest podzielona na trzy równorzędne rozdziały. Oddzielają je króciutkie mikro-ambientalne, wyróżniające się niezbyt złożoną konstrukcją muzyczne obrazki. Funkcję epilogu spełnia świetny "Constant Reminder", należący również do grona tych nieistotnych pamiątek, ale sugerujący stan stałego wspomnienia, które według mnie mogłoby trwać jeśli nie wiecznie, to w każdym razie bardzo długo. Niestety płyta trwa tylko 70 minut... Andrew Weatherall i Ken Tenniswood stworzyli arcydziełko, jednak słychać tu pełną swobodę i zero nadęcia. Ot, nie siląc się, pokazali na co jest stać współczesną materię zwaną muzyką. Aha, no i udało mi się w końcu w swoich pokrętnych zwojach znaleźć szufladkę pozwalającą "pi razy oko" określić charakter tej płyty. To ni mniej ni więcej, tylko hipnotyczny, emocjonalny, post-techniczny braindance osadzony w electro, retro-cybernetyczne zjednoczenie elektronicznych embrionów mogących narodzić się tylko w głowach jedynych ludzi na świecie: dwóch samotnych mieczników. Co? Nie mieści się na szufladce? Tym lepiej...

Krzysztof Zakrocki    
4 marca 2002
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)