RECENZJE

Twilight
Monument To Time End

2010, Southern Lord 7.0

Zbutwiała wieś u podnóża. Drewniana chata na skraju świerkowego lasu. Zew Cthulu. Być może Poe. Na pewno Lovecraft. Przeszywająca mgła spływająca z pobliskich szczytów. Niepewny śmiech nastoletnich gardeł, dławiony zimnym potem każdego szelestu, skrzypnięcia, pomruku. Pomruku chyba nie. Pomruku chyba byśmy nie znieśli. Znosiliśmy za to wrzask. Nad wyraz dobrze go znosiliśmy. Zwłaszcza ten skandynawski. Być może nie znaliśmy jeszcze Godspeed You Black Emperor!, ale Emperor i odpychające szlamową okładką Anthems to the Welkin at Dusk kojarzyliśmy z pewnością. Tak samo jak wampiryczną postać z A Blaze In The Northern Sky czy złowrogo niebieski kościół z De Mysteriis Dom Sathanas. Czy byliśmy smutnymi dzieciakami z patologicznych domów, ponurymi nastolatkami zapuszczonymi jak grób Norwida? Nie, wręcz przeciwnie. Przykładaliśmy się do nauki, dogadywaliśmy się rodzicami, a tylko czasem umawialiśmy się "na cztery dęby", gdzie w wielkiej tajemnicy (i jeszcze większym uniesieniu) odprawialiśmy rytuał otwierania pierwszych puszek piwa. Tak, słuchaliśmy tych funeralnych manifestów. Nie, nie chcieliśmy umierać.

Wytłumaczenie tej trochę groteskowej sympatii jest bardzo proste. Przede wszystkim black metalu nie słuchali nasi rodzice, nauczyciele, znajomi, nie grało go radio, nie puszczała telewizja. Czy to była forma buntu? Nie, chyba nie. Na pewno nie było to świadome. Wszystkie te skandynawskie, mroczne opowieści były dla nas – dzieciaków z dolnośląskiego blokowiska – przekazem z innego świata. Wbrew pozorom przekazem nie aż tak trudnym, gdyż black metal nie był aż tak wymagający. Trudno jest dziś oceniać tamte, klasyczne dla gatunku, wydawnictwa. Zwłaszcza w okresie, gdy panujący wciąż post-modernizm, ogrodziwszy się ironią, groteską i chłodnym dystansem, zdecydowanie utrudnia obiektywizujący wgląd w czarne serca posępnych Nordyków. Problem ideologiczny nie jest jednak jedyną przeszkodą, drugą jest ścieżka artystyczna jaką od tamtych czasów podążył gatunek.

Pisząc o symfonicznym black metalu, trudno nie posłużyć się analogią z dziejami polskiego hip-hopu post-Kinematograficznego. Podczas gdy rodzimi raperzy muszą walczyć z krzywdzącymi skrótami myślowymi spod znaku UMC, black metal musi się spowiadać z Cradle Of Filth, Dimmu Borgir i im podobnych. Oczywiście, ogarnięty słuchacz zarzuci mi, że to Emperor w dużej mierze zbudował grunt pod symfoniczny black-metal. Odpowiadając, znów skorzystam z analogii: Paktofonika też miała swojego Gutka.

W efekcie kosmicznie zwulgaryzowanej degrengolady gatunku, black metal stał się synonimem kiczu, rytmicznego prostactwa i kosmicznego nadęcia. Nawet jeśli słuchało się ambitnych albumów Burzum z okresu do Filosofem (włącznie), to raczej nie było się czym pochwalić przed "ogarniętymi" kolegami. Dla fana "muzyki alternatywnej" taki gatunek, nie istniał, był swego rodzaju tabu. Między innymi dlatego perełki takie jak Dead As Dreams Weakling ukazywały się w nakładach rzędu 500 egzemplarzy a wyszukiwanie analogicznych highlightów nie należy do rzeczy najłatwiejszych, bo w wyniku długotrwałego braku zainteresowania, trudno się teraz w tym podziemiu połapać.

Pisząc wyżej o podejściu do black metalu, użyłem sformułowania: "tabu", które chyba potwierdzi zakłopotanie w jakie wprawiały "wyedukowanych słuchaczy" wszelakie projekty, które nawiązywały, wmiksowywały black metal w swoją strukturę. Ważnymi pod tym względem płytami były bez wątpienia White2 i Black One Sunn O))), na których wirtuozi drone'ów zaprosili analogicznie: Atillę (Mayhem) oraz Wresta – wschodzącą gwiazdę gatunku. Zwłaszcza drugi z tych albumów cieszył się dobrą sławą a, pisząc o nim trudno było nie nawiązać do faktu, że stanowi on pewnego rodzaju tribute dla odradzającego się gatunku. W tym samym roku wybija się Shining, Leviathan jest świeżo po wydaniu Tentacles Of Whorror a, nieznany wówczas szerzej, Twilight wydaje swój niepokojący self-titled.

Kto wie, być może właśnie Black One Twilight zawdzięcza nie tylko udaną walkę o dobre imię gatunku. Bardzo możliwe, że to właśnie nagrywając wokale na płytę Sunn O))) Wrest poznał Malefica z Xasthur, z którym to chwilę później założył ową supergrupę. Twilight rekrutowało się bowiem z kilku uznanych dziś blackowych marek: klawiszowca i producenta Minsk, lidera Nachtmystium czy wokalisty Krieg. Twilight jest płytą dość tradycyjną dla gatunku, choć na pewno bardziej ambitną rytmicznie i lepiej wyprodukowaną niż przeciętna black metalowa propozycja. Momentami brzmi bardzo ekstremalnie, agresywnie oraz – nie ukrywajmy – mało nowatorsko; zdarzają jej się jednak chwile, gdy odsłania drzemiący w zespole potencjał, zachęcając świetną melodią ("As The March Of Worms") czy intrygującym nawiązaniem do pokrewnych gatunków (jakiś stoner w "Exact Agony Take Life"). W dużym, ale na pewno niezbędnym, skrócie: album na pewno warty sprawdzenia, choć pewnie bardziej z kronikarskiego obowiązku i raczej dla fanów gatunku.

Z wydanym pięć lat później followerem sprawa ma się zupełnie inaczej. Nakreślmy jeszcze szybko, że w między czasie Nachtmystium, Leviathan, Krallice czy Deatspell Omega święcą triumfy w niezależnym środowisku. Wyrosły onegdaj w Szwecji gatunek, zaszczepia się w Stanach na dobre. Shining grywa z Enslaved, Burzum wychodzi z więzienia, upiorny image odchodzi do lamusa – black wchodzi na salony. W podsumowaniu końcoworocznym prawilni fani postawią na Watain; słuchacze o szerszych horyzontach, dla których liczy się przede wszystkim artystyczna odwaga – Nachtmystium; a Ci którzy będą chcieli wybrać najlepszą płytę – Twilight. Już tłumaczę.

Jak świat długi i szeroki (mroczny i posępny) recenzenci są zgodni: Twilight rozsadza gatunek. Robi to za pomocą fantastycznej produkcji, wybornych hooków, artystycznej erudycji i nieoczywistych, odważnych rozwiązań kompozycyjnych. Zasługę w tym wypadku należy przypisać nie tylko bogatej w doświadczenie wielkiej trójce nowej fali black metalu (Parker-Judd-Whitehead), lecz także Aaronowi Turnerowi – najpewniej najważniejszej dla metalu ostatniej dekady postaci – który zdecydował się dołączyć do składu. Efekty są piorunujące, choć ostrzegam – wymagają cierpliwości i długotrwałego obycia z materiałem.

Monument To Time End zaczyna się, naprawdę, przebojowo – otwierające album "The Criptic Ascension" zachęca łatwo przyswajalną melodią opartą na raczej sludge'owym niż blackowym szkielecie, który co i rusz przekształca się w wielowarstwowe gitarowe melodie przypominające o sztandarowym zespole Turnera i jego drugiej płycie. Całość, ze schowanym w tle czystym wokalem i eleganckimi zmianami rytmu brzmi, doprawdy, wspaniale. Później jest równie dobrze (albo "prawie tak dobrze"), ale bez wątpienia mniej przyswajalnie. Tutaj też zaczynają się moje obawy czy levathan'owskie wokale "Fall Behind Eternity", czy syntezatorowy follow-up do Sunn O))) w "Decaying Observer" nie okażą się zbyt wymagające zarówno dla fanów muzyki niezależnej, jak i wyznawców gatunku.

Twilight pokusiło się o nagranie płyty przytłaczającej swoim rozmachem, ilością pomysłów, szaleńczą eksploracją ekstremów. W czasach prymatu melodii nad konceptem, niezobowiązującego charakteru nad pochłaniającą tajemnicą, Monument To Time End jest konceptem nie z tego świata. Jest taką Czarodziejską Górą wydaną gdzieś pomiędzy Pynchonem a Calvino. Nie jest więc płytą dla tych, którzy godzą się radykalizm tylko wówczas, kiedy jest zorganizowany na naszych warunkach. Na muzykę ekstremalną, pozostającą takową tylko z nazwy, przyciągającą znanymi rozwiązaniami, melodyjnymi refrenami i ciężkimi, aczkolwiek idealnie skrojonymi, riffami. Jeśli wyznacznikiem jest dla Was, aby album: "miał sekcję jak Mastodon", "klimat jak Isis", "brzmiał jak Neurosis", to wystarczy wam Alcest czy Kylesa. Jeśli jednak chcecie przyjąć gatunek na jego prawach, na jego własnym gruncie – i to nie zamkniętym w czterogwiazdkowy hotel – to dajcie sobie czas, dużo czasu i spróbujcie. Streszczenia wam tego nie dadzą.

Wygląda więc na to, że wraz z końcem dekady black metal powraca na pełnych prawach – tak samo świadomościowych, jak i artystycznych. Czyżby historia zatoczyła koło? Być może, ale takie, w którym π niekoniecznie wynosi 3,14 – te kilkanaście lat to nie jest na szczęście układ zamknięty. Przekonałem się o tym niedawno, gdy wróciłem do swojego rodzimego miasteczka. Spotkałem tych samych ludzi. Poszliśmy do tego samego sklepu i, chcąc przywrócić utracone lata, wybraliśmy się z piwem na osławione cztery dęby. Puszki strzeliły, Góry Stołowe rysowały się na horyzoncie i już uwierzyłem, że jest tak jak dawniej, gdy kumpel rzucił:
- Ty, wiesz Jasiu, że jak ostatnio tu byłem to się dopiero przypatrzyłem i te nasze cztery dęby…
- No, co z nimi?
- …to są, kurwa, klony.

Jan Błaszczak    
3 grudnia 2010
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)