RECENZJE

Throwing Muses
Throwing Muses
2003, 4AD
Szczęście Throwing Muses polega na tym, że nikt ich nie niepokoi oczekiwaniem na jakieś gwałtowne fajerwerki. W drugiej połowie lat 80-tych i na początku 90-tych kwartet należał do tych kapel, które w większym lub mniejszym stopniu kształtowały scenę niezal. Być synem króla sedesów: to wysoko postawiona poprzeczka. A jednak trudno powiedzieć jak to się dzieje, że jednym wybaczają więcej, a jeszcze od innych nawet nic nie wymagają. Takie Hersh i Donelly ze spokojem i powodzeniem funkcjonują sobie gdzieś z boku, na specjalnych prawach. Raz na jakiś czas kobieciny przypomną o sobie nową płytką, co zwykle owocuje łzami nostalgii za światem pięknym i utraconym u całego pokolenia wychowanego na Blacku i siostrzyczkach Deal. Chciałoby się powiedzieć, że ja też tam byłem, miód i wino piłem. Niestety, moje prywatne wspomnienia z owych prastarych czasów wyglądają trochę inaczej, dlatego drugi self-titled w dorobku Throwing Muses traktuję bardziej w kategoriach ciekawostki, dokumentu przywołującego duchy przeszłości. Obawiam się tylko, że album pozbawiony takiego kontekstu historycznego, a więc odarty z pamięci o atmosferze Real Ramona, czy debiutu okazuje się sam w sobie niezbyt porywającą lekturą i trzecioplanowym wydarzeniem.
Nie mam wiele do powiedzenia na temat nowej płyty Throwing Muses. Jeśli ktoś zna ich wcześniejsze nagrania, wie dokładnie czego spodziewać się po tym krążku. W większości wypełniają go dość wyświechtane patenty powielane z tak sympatycznych wydawnictw jak University, a czasami przypominające wczesne Breeders, ze szczególnym wskazaniem na Last Splash, bo Pod to jednak troszeczkę inna para kaloszy. W kwestii tej specyficznej produkcji, która stała się znakiem rozpoznawczym alternatywnych gitarowych kapel nagrywających dla 4AD do żadnych zmian oczywiście nie doszło. Świat stanął w miejscu także dla Davida Narcizo, ale należy uczciwie zaznaczyć, że akurat to nie on jest tu mózgiem przedsięwzięcia. Niespodziewanie nie wszystko jest dokładnie tak samo – wsłuchanie się w tekstury prowadzi do zaskakujących spostrzeżeń. Mianowicie tło prawie każdej kompozycji oparte jest na hałasliwych gitarach a la pre-shoegazer, przywołujących na myśl Jesus And Mary Chain z Psychocandy. O ile percepcji nie nadwątliła gorączka niezdrowej obsesji, na poprzednich płytach Throwing Muses preferowali raczej wyraziste piosenki i zawsze wychodziło im to znakomicie. Taka lekko poroniona innowacja po prostu dobija w swojej monotonii, słowo daję. Nawet przypomniałem sobie uczucie towarzyszące drugiemu zetknięciu z albumem Darklands, który odstawiłem na pół roku. Po ponownym sięgnięciu emocjonalne kopnięcie było tak nikłe, że pomyślałem "wow, od dzisiaj będę tej płyty słuchał raz na siedemdziesiąt pięć lat". Przypuszczalnie Throwing Muses od jutra podzieli jej los.
Szczęśliwie kilka piosenek wybija się wyraźnie ponad przeciętność. Na otwarcie mamy rewelacyjny marsz na przyspieszonych obrotach, niefortunnie przemieszany ska-podobnymi wstawkami. Nie jest to drugie "Counting Backwards", ale całkiem sympatyczny kawałek, nie powiem. Fajowe "Portia" stanowi materiał na radosny, radio-przyjazny singiel. Szkoda, że otoczony jest przez takie cholerne smęty, jeden tylko biega po tym boisku! Mój faworyt to "Civil Disobiedience" – przystępny hardcore, samotnie przywołujący tak na serio (bo reszta to są żarty) Real Ramona. Jak widać, nie jest tego dużo, reszta to średnia krajowa. Wszystkie subtelności – dodatkowe ścieżki gitarowe, zabawny pogłos wokalny w stylu Farrell z Nothing's Shocking, zmiany tempa – albo nie robią wrażenia, albo giną w zalewie nudy. Prawdę mówiąc, powód, dla którego Throwing Muses uparli się na skrajnie minimalne urozmaicanie brzmienia chyba zaczyna mnie przerastać. Niby rozumiem, status współtwórców legendy, bardzo to piękne. Wiadomo również, że łączny solowy dorobek Hersh i Donelly prezentuje się imponująco i być może w tych działaniach na boku obie czują się swobodnie, pozbawione obowiązku nagrywania krążka, mającego być kolejnym dokonaniem Throwing Muses. Ale nie kumam po co tak kurczowo trzymać się zasady cyklu wydawniczego, zwłaszcza w czasach kilkakrotnie przesyconego rynku muzycznego. Po pierwsze, nikt na powrót grupy jakoś wyjątkowo nie czekał. Po drugie, nowy materiał sprawia wrażenie wymuszonego. Moim zdaniem w tym roku mimo wszystko nie mieli nic do powiedzenia.