RECENZJE

Superchunk
Leaves In The Gutter (EP)
2009, Merge
Rzeczywiście, trochę to wszystko podejrzane. Nie ustosunkowaliśmy się jeszcze do nowych albumów Grizzly Bear, Dirty Projectors czy tam czegoś ostatnio modnego a poświęcamy już drugi tekst EPce mało znanego, grającego ot zwyczajny indie rock, zespołu. Gdy inni przebierają w blogach, zestawieniach i tabelkach, my zamiast trochę nadgonić piszemy o kapeli, która gra już 20 lat a nie doczekała się recenzji w języku polskim. Czy może być lepsza rekomendacja?
Zacznijmy z przytupem: Superchunk są być może najbardziej sztandarowym (ideowo – nie, że w świadomości) indie rockowym zespołem. Tak rozumiem – mocna i bulwersująca opinia, ale pozwólcie że zanim zacznę się tłumaczyć Pavementami, Built To Spillami i innymi oficjalnie uznanymi markami, jeszcze przez chwilę będę drążył temat. Otóż Superchunk nagrywali swoje pierwsze kawałki jeszcze w latach 80-tych. W celu wydania pierwszego singla założyli własną wytwórnię – Merge Records (może wam to coś mówi, hm?), rejestrując dla niej od razu jedną z najlepszych piosenek w jej, chlubnej przecież, historii. Zresztą zatrzymajmy się przy "Slack Mothefucker" na trochę dłużej. Czy ten kawałek brzmi jak tradycyjny indie rock, do którego będą nas przekonywać kolejne amerykańskie zespoły? Niezupełnie. Z pewnością bliżej mu do Fugazi niż do Wrens czy Modest Mouse. Nie sprowadzam tego do poziomu "głośniejsze gitary", zwróćcie uwagę na manierę wokalisty czy tekst refrenu: "I am working / but I am not working for you / slack motherfucker!". Nie ma mowy o przesadzonych inspiracjach MacKayem – przypominam, mamy 1989.
Chyba dość ryzykownie, ale w perspektywie całkiem opłacalnie, Chunki dogadują się od razu z, zaczynającym właśnie swój biznes, Chrisem Lombardim. Ich pierwszy longplay ukazuje się w 1990 roku nakładem niezależnej wytwórni Matador, która już za parę lat skupiać będzie elitę amerykańskiego, gitarowego grania. Póki co, McCaughan wraz z ekipą nagrywają u nich, konkretny debiut zawierający półgodziny luzackiego, punkrockowego wymiatania z ewidentnymi highlightami w postaci: "Sick To Move", "My Noise" czy wspominanego już wcześniej, antemicznego "Slack Motherfucker". Album brzmi jak brzmi, ale oni się tam wtedy wszyscy uczyli i ten pierwiastek amatorstwa też dodaje Superchunk pewnej, hmm, wiarygodności.
Debiut kapeli z Północnej Karoliny ("not for all North Carolina" – serio? Koleżanko Merritta, zastanów się lepiej porządnie.) widocznie spodobał się tu i ówdzie, bo gdy rok później ekipa zebrała materiał na kolejne LP, produkcji podjął się Steve Albini. Choć bardzo lubię debiut, muszę przyznać, że przez ten rok kapela zrobiła duży postęp i wydane w 1991 roku No Pocky For Kitty jest z pewnością ich największym osiągnięciem. Rewelacyjne połączenie zawadiackiego głosu Maca, pozostających w głowie melodii i odrobiny punkowej zadziorności, której Superchunk nie zdążyło się jeszcze wyzbyć. Plus błyskotliwość i poczucie humoru, przejawiające się choćby w teledyskach (ścisła czołówka najfajniejszych klipów w historii amerykańskiego rocka – serio!). Dobre recenzje, kilka niestarzejących się wymiataczy: "Punch Me Harder", "Seed Toss" czy posiadające, wspomniane wyżej, wymiatające teledyski "Throwing Things" i "Skip Steps 1 & 3". Czyżbym zapomniał o "Sprung A Leak"? Klasyka.
Mijają dwa lata i nadchodzą zmiany. Z zespołu odchodzi, pełniący obowiązki perkusisty, Chuck Garisson (odpowiedzialny w dużym stopniu za nazwę zespołu) a reszta zespołu postanawia, że On The Mouth będzie ostatnią płytą nagraną dla Matador. Okazało się bowiem, że sympatyczni, dowcipni, beztroscy muzycy Superchunk nie mogą pogodzić się z faktem, iż… Matador połączył się z wielkim Atlantic Records. Czyli zanim jeszcze wytwórnia wypuściła Crooked Rain, Crooked Rain, Alien Lanes czy Painful, Superchunk spakowali walizki. Trudno powiedzieć, co by było gdyby zostali, ale pewnie byłoby o nich głośniej. Tymczasem cicho też nie było, bo do produkcji On The Mouth zespół zaprosił Johna Reisa, który akurat miał chwilę przerwy od grania w Drive Like Jehu. Płyta nie różni się jakoś mocno od swojej poprzedniczki. Zawiera o kilka ambitnych momentów więcej (przejścia na perkusji, hoho), parę bardziej chwytliwych refrenów, kilka słabszych momentów (zwłaszcza te wolniejsze kawałki: "The Only Piece That You Get", "Swallow That"), które trochę odstają przy zajebistym "Precision Auto", "The Question Is How Fast" ("This is not a test, it's just an ask / And the question is how fast") czy obdarzonym świetnym mostkiem "For Tension".
Po udanej przygodzie w Matador Superchunk wracają na stare śmieci. W międzyczasie w Merge nagrywają wspomniani gdzieś wyżej Drive Like Jehu, niewspominane Polvo a nawet Archers Of Loaf (jakiś singiel). McCaughan tym razem sprawy produkcji oddaje w ręce Briana Paulsona, który w swej karierze pomagał przy nagrywaniu Spiderland (a jest tego znacznie więcej) i to słychać, bo po raz pierwszy Superchunk są tak daleko od punkrockowej estetyki. Oczywiście poprzednie płyty też posiadały dobre melodie, ale nigdy wcześniej nie były to tak piosenkowe albumy. W ogóle zmienia się klimat, z młodzieżowej witalności w bardziej refleksyjną, gorzką zadumę ("driveway to driveway drunk / I don't remember this too well / glad i have the scrapes to prove / prove it was me who fell"). Ciekawym i ważnym w perspektywie kolejnych wydawnictw jest fakt, że tym co wprowadziło ten smutny klimat na albumie jest rozstanie się McCaughana z basistką zespołu Laurą. I tak gość nieźle się trzyma, bo do dziś grają razem. Z piosenek proponuję: "Like A Fool", "Driveway To Driveway" i nadzwyczaj spokojne "In A Stage Whisper" z bardzo ładnym tekstem. Dobra płyta.
Długi już dość ten tekst i pewnie wam trochę nudno, więc przyspieszamy. Po pierwsze Superchunk aż do 2001 roku będą trzymać poziom, nagrywać dobre piosenki ("Hyper Enough"), kombinować coraz bardziej, poszerzając instrumentarium i łagodząc brzmienie (Indoor Living). Nic zaskakującego, wszystko można było przewidzieć, ale nie za to lubi się Superchunk. Trochę się zmienia (no dobra, całkiem sporo) w 1999, gdy produkcją zajmuje się nasz dobry znajomy Jim O'Rourke. Geniusz tego człowieka! Facet wyciska z Chunków wszystko, co mieli najlepszego i dodaje sporo swojego. Rozbudowane, przemyślane, wielopoziomowe kompozycje z udziałem skrzypiec czy instrumentów dętych – to charakteryzuje teraz, wchodzący w drugą dekadę działalności, zespół. Gdy zestawi się ten album z debiutem… no nie sposób się nadziwić.
Gdy potencjał komercyjny zaczyna się uaktywniać, czy tam nasilać, zespół zawiesza działalność. Wygląda to trochę tak, jak powtórka z 1993 i usilna ucieczka przed popularnością – cóż nieźle im idzie. Tak czy owak, nas nie oszukali i wydana po ośmiu latach EPka Leaves In The Gutter spotkała się ze sporym entuzjazmem z naszej strony.
Znajdując chwilę czasu, Superchunk niepomni swojego stażu nagrywają sobie całkiem wymiatający krążek, który nawiązuje raczej do klimatu On The Mouth - Foolish niż ostatnich dzieł. Czyli jest rockowo. "Learned To Surf" to prawdopodobnie podium w kategorii tegoroczne piosenki rockowe a (być może) top5 w historii zespołu. Dialog gitar przede wszystkim. Gdy jedna powtarza ten zadziorny riff, a druga w prawym kanale spokojnie tnie swoje – szaaaacun! Hook refrenu z kozackim: "When I learned to walk / you know humans roamed the earth / I can’t hold my breath anymore / I stopped swimming and learned to surf". Super! Następujący po nim "Misfits & Mistakes" trzyma poziom, znów umiejętnie rozkładając obowiązki pomiędzy gitary (drugi plan w refrenie!). "Screw It Up" hamuje tę beztroską rockową jazdę i mam mu to trochę za złe, ale ta fajna piosenka ma ten plus, że zaskakuje (tam zaraz po pierwszej minucie), no i ma Maca na wokalu. "Knock Knock Knock" jest znów ostrzejszy, ale już bardziej schematyczny. Wciąż jest to jednak kawał porządnego grania. Na koniec, w ramach odsapnięcia akustyczna wersja "Learn To Surf".
Niech będzie – ocena jest odrobinę na wyrost, ale kryją się za nią głębsze pobudki. Po pierwsze – wyrzuty sumienia za konsekwentne olewanie tego zespołu w mediach. Po drugie –tęsknota za porządnym, porywającym, indie rockowym graniem, które tak często musimy zastępować mniej przekonywującymi substytutami. Po trzecie – historia i tak nas nie rozliczy, bo będzie zajęta rozliczaniem za Dirty Projectors.