RECENZJE

Steve Reich
Pulse / Quartet

2018, Nonesuch 7.2

Steve Reich, co mam ci powiedzieć? Co chcesz usłyszeć? Mayday, mayday, podaje partyturę:

Nowy Steve, jest bard zo sp ok o

N o y Steve, j st ba dzo spo k o

Now Steve est ba r d o sp o o k

N w y Steve, j st b r d z o sp o o ko

o w y , j t r d zo s ok o

N w y , j s b sp od k

N Steve o w y, jet b r p k o

o y Steve, j st ba dz o spoko

Reich, Reich... Ugryź to sobie w momencie, gdy mówimy o żywej instytucji. Człowieku-moście, którego tkwienie w rozkroku pomiędzy dryfującymi kontynentami poważki i muzyki rozrywkowej piętnem odbiło się na całym drzewku rozwojowym dźwiękowości wszelakiej. Steve łączył, dzielił, kleił i taśmił(?) wymyślając i stwarzając pośrednim aktem, znane dzisiejsze krajobrazy spotify'owych playlist; ale tego typu górnolotne mrzonki o niepodważalnej "kanonice" typa zostawmy sobie na deser, bo nie widzę sensu w marnowaniu cennych bajtów pikającego routera na toczenie kolejnych bałwochwalczych komunałów.

Może trochę inaczej... Zdecydowanie "miło" byłoby sobie publicznie posnuć o tym, jaki Reich jest cool, doskonały, piękny i wspaniały, INTELEKTUALNY, i jak się cieplej na serduszku robi, przy kolejnych Kontrapunktach, czy Drummingach; ale tego typu działanie nie pomoże w uczciwej waloryzacji nowego wydawnictwa, zwłaszcza gdy takie przekoloryzowane wspominki to samobójczy auto-strzał w szczękę w planowanej walce z malkontentami powtarzającymi, że "Panie, kiedyś to był Reich! Gdzie ta rewolucja, gdzie ta wielkość". No se kiedyś były, on też był i były jego przełomowe płyty, i pomimo tkwienia w opozycji, zmuszony jestem przyznać im wszystkim połowiczną rację (z pewnymi zastrzeżeniami). W szczególności za to, jak w pierwszym zderzeniu z tym albumem, ta część, za którą Reicha się ubóstwia, zdaje się zbyt ukryta na trzecim planie, aby móc skutecznie przeszkodzić w cisnącym się na usta stwierdzeniu, że to tylko cień jego dawnej potencji, a skarlały – będący spóźnioną wydawniczą zlepkom ostatnich twórczych ekscesów – "Pulse" stanowi jedynie mało interesujący przypis w obszernym dyskograficznym zbiorze.

W tych wspominkach wjeżdżam oczywiście na recki Guardiana i PFK, gdzie ten drugi, pozwolił sobie na zjechanie maestro z góry na dół, nie pozostawiając suchej nitki na nowym albumie. Czytaj: otrzymał przyzwoitą ocenę oscylującą wokół tej lepszej przeciętności, czyli JEZA PROFANACJA! REICHA MI OBRAŻAJĄ, DZIE ME WIDŁY, DZIE MA POCHODNIA, DZIE SERCE ME!!! Ale, w końcu, przecież miały być fajerwerki, wybuchy, miał być uwznioślający mistycyzm i otoczka sprzyjająca powstawianiu przejmujących mitów i legend. To, co w pierwszym kontakcie z nowym Reichem pozostało, to tylko ten podcinający skrzydła prostawy bas z klawiszami wyznaczający tytułowy puls wraz z sensownością nazewniczą. Czyniąc to jednak nie w sposób spodziewany – mający imitować rozlane, plastyczne plamy bliższe wpasowaniu się w ambientowe, czy też bardziej organiczne neoklasyczne standardy. Nie ma tu też surowych, zimnych i zdehumanizowanych konceptów tworzonych za pomocą narzędzi nadanych przez nowoczesną elektronikę (vide Gas). Za to, ku trwodze słuchacza, te wyznaczające rytm narzędzia swoim brzmieniem działają w sposób bliższy skórzanym, czy też post-rockowym emblematom. To jest zwyczajny, przeciętny bas, który ma zbudować klimat i poradzić sobie w minimalistycznej konwencji.

I co w tym złego? Myślę, że to właśnie w tym basie oraz w braku oczojebnej jarmarcznej efektywności, należy poszukiwać źródła chłodnego medialnego przyjęcia. Bo z takim – wykastrowanym ze stereotypowego spirytyzmu – rytmizującym fundamentem, drastycznie upada wrażenie obcowania z czymś wielkim, od czasu do czasu upolitycznionym oraz ważnym. Te zdawałoby się skromne faktury w zestawieniu z przeszłością (która poprzez swój paradoksalny maksymalistyczny-minimalizm ucieleśniony w przykładowej epickości i wielopoziomowość Different Trains) skontrastowana zostaje z jakimiś figlarnymi klawiszowymi poplumkiwaniami "Currie" robiącymi swoją PR-ową krecią robotę. I faktycznie, może ideologiczna podbudowa leży, kładąc przy okazji kilka atmosferycznych tematów, ale dzięki temu na placu boju pozostała już tylko czysta dźwiękowa treść, bezpretensjonalnie budowana wokół silnie odczuwanej głębi i subtelności płyty, bez potrzeby kreślenia po raz milionowy, jakiegoś defetystycznego roju pustych słów o antychrystycznym Trumpie.

A skąd one, ta głębia i subtelność? Bo jeśli mielibyśmy skupić się tylko i wyłącznie na tej wcześniej ujętej pulsującej basowej podstawie, jako na tej dominującej materii wyznaczającej i kierującej odczytaniem całego utworu, niewątpliwie skończyłoby się to muzyczną, mało zajmującą uwagę słuchacza tragedią. Jednak tytularne wprowadzenie, na całe szczęście staje się tylko fantazmatem, iluzją, pośpiesznie zniesioną poprzez wybijający się, nieco melancholijny, ale za to pozytywnie patetyczny pierwszy plan, który utkany z coraz bardziej pokomplikowanego w czasie motywu, z każdą kolejną chwilą poprzez nieustanną ewolucję, staje się realną esencją całej tej zabawy. Esencją, której w wasalny sposób towarzyszy ten wyklęty puls. Dopełniający i pośrednio radykalnie modulujący całościowy odbiór dominującego strunowego dźwięku, doprowadzając do rozbicia tej pojedynczej "melodycznej" wiązki na ograniczone, bo chłodne spektrum barw, otrzymując serie nieco lodowatych impresjonistycznych krajobrazów.

I właśnie tym zabiegiem – nie do końca ścisłym, ale za to skutecznym dialogiem dwóch wytrącających się organicznych ścieżek – Reich pozwala sobie na ucieczkę z lekkiej kliszy igrania z nieco zbyt narzucającym się w całym gatunku uczuciem transu. Dzięki czemu nie szafuje przesadnie odczłowieczoną repetycją, powtarzalnością formy, a sama konstrukcja przez takie kompozytorskie podejście wbrew nazwisku i krążącemu duchowi minimalizmu staje się mocno progresywna oraz zmienna w czasie.

Pozostaje jeszcze leżący po przeciwległej stronie (bowiem w drugiej części albumu), kontrastowy Colin Currie. Nie aż tak gorszy i w podobny sposób zwodniczo niepozorny, za to od poprzednika dobitnie różny za pomocą swojej szalonej dynamiki. I pomimo że on sam z początku wydaje się tylko prostą zabawą formą – konstrukcyjną masturbacyjną miniaturką – to dość szybko każe zrewidować o sobie poglądy i spojrzeć na siebie – na drugą stronę medalu – w momencie, w którym na wierzch wypływa lekko stonowany dramatyzm, doprowadzający do silniejszych emocjonalnych drygów. Nietypowych, udziwnionych, poszarpanych i zaskakujących poprzez nagminne stosowanie nagłego zrywania pochodu w momentach potencjalnej i naturalnie wynikającej kulminacji. I pomimo że nie jest to może kompozycja, która doprowadzi do wrzenia, to jej odpalenie zdecydowanie należy do wysoce zalecanych.

Podsumowując: rewolucji nie ma. Z racji warunków, w jakich powstawała – spójności i bunkrów też nie. Pozostała zatem zwyczajność, "ta nasza codzienność, w której my żyjemy", a gdy ją zaakceptujemy, oddalając się od pozostawionych śladów przeszłego czasu – dawnych genialnych płyt – to zaakceptujemy także Reicha w tym nowym wydaniu, a wraz z nim przyjmiemy Pulse, jako świetny, wciągający album, który choćby się bardzo dywersyjnie starał, to nie zmieni już tego, że Reich jest bogiem, a Eno nałogiem razem z całą resztą tej minimalistyczno-ambientowo-neoklasycznej ferajny.

Michał Kołaczyk    
7 marca 2018
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)