RECENZJE

St. Vincent
Marry Me
2007, Beggars Banquet
Poznajcie się. Annie – czytelnicy Porcys, czytelnicy – to jest Annie. Dla was w zasadzie St. Vincent. Moja nowa sympatia (sorry Gwen, jesteś cool, ale sama wiesz, że od dłuższego czasu się nie układało). Poznaliśmy się, jak to bywa, w wakacje: niby niepozorna, w typie neurotyczki, ale charyzmatyczna ślicznotka. Oboje mamy sentyment do amerykańskiego indie, gdy przepuszczony jest przez sito kobiecego pop songwritingu. Jest ok.
Rytm naszych spotkań wyznacza reguła kontrapunktu. W ogóle Clark mogłaby być twarzą kampanii "Kobieta zmienną jest". Ale po kolei.
"Now Now" rozpoczyna się w aurze łagodnie emocjonalnego indie-rock-anthem by na wysokości 3:20 pogrążyć się w gitarowej kakafonii tonowanej mantrowym dziewczęcym chórem. Pomysły na aranżacyjny rozmach i kluczową rolę chórków to z kolei pewnie efekty udziału w koncertowym składzie Sufjana Stevensa, czego dowodzi kolejny track, brzmiący jak rzeczony gdyby komuś udało się kiedykolwiek podszyć nerwem jego krainę łagodności. W surowym nastroju podążamy w koślawy, nieco progresywny, niespokojnie zazdrosny "Your Lips Are Red", który jednak w najmniej spodziewanym momencie przechodzi ładną metamorfozę w pociągłą, mglistą impresję rozmywaną zawodzącymi smykami i gęstym filigranowym fortepianem.
Już za chwilę atmosfera robi się ciepła jak po orędziu premiera, wokół zakwitają pąki wzajemnego zaufania, pada sakramentalne "Marry Me". Z głosu Annie nie znika jednakowoż charakterystyczna słodko-gorzkość. Pewnie dlatego ze swym leniwym liryzmem plasuje się tak dalece od banału. Tekstowo zresztą liryzm przybiera dość perwersyjne oblicze ("Oh John, c'mon? We'll do what Mary and Joseph did without a kid"). Przytulny klimat szlag trafia za sprawą szalonego, skrzeczącego psycho-walczyka „Paris Is Burning” ale reinkarnacja przychodzi w wieczorowym, zamszowym "All My Stars Aligned". A nie mówiłem? Nastroje non stop.
Dalej jest bardziej intymnie. Melancholia w głosie Annie postępuje, aranżacje delikatnieją, przechodząc na poziom detalu, powoli zapominam, że potrafi przypierdolić w struny. Chwilę dalej już w to nie wierzę, nikt się tu nie spodziewał bossanovy "Human Racing", która niepostrzeżenie kończy się urzekającą gitarową podskórną pulsacją jakby z Lambchop. W tych okolicznościach już nawet nie dziwi kończący "What To Worry" spełniający wszystkie kryteria ISO w kategorii "jazzujący standard".
Nie wiem czemu o niej cicho, problem jest chyba w percepcji, w dobie rządów Singla wyrazista jednowymiarowość jednak w cenie, rozstrzał emocjonalny i gatunkowy czasem męczy sensory poznawcze i wpuszcza w mielizny braku koncepcji. Ale popracujemy nad spójnością, przecież ona ma dopiero 25 lat, a w CV jeszcze wokalną przygodę z freakami z Polyphonic Spree. Nie da rady? A wiecie że w sesji chwyciła za 13 (!) intsrumentów? Reszta składu zdaje się od noszenia sprzętu. W przypływie przychylności myślę nawet czasem, że tak mogłaby zabrzmieć PJ Harvey gdyby naprawde chciała i potrafiła zagrać intymnie i szorstko zarazem, Fiona Apple gdyby przybrała na przebojowości, czy nawet moja inna ulubienica Feist, gdyby pozę wyrafinowanej pensjonariuszki z dobrym gustem przełamała krzepką, oszczędną stanowczością amerykańskiego południa.
Już otwieram usta by wszystko wyartykułować, gdy słyszę "Have I fooled you, dear? / The time is coming near when I'll give you my hand / And I'll say, 'It's been grand / But ... I'm out of here". Cóż, nie szkodzi, wróci...
Skomplikowane te nasze relacje. Na szczęście zaraz będzie Nelly. Się wyluzuję, czysty pop, zero zobowiązań.