RECENZJE

Sonic Youth
The Eternal
2009, Matador
MZ: Ząb czasu dosięgnie najtwardszych zawodników. Znamienne jest, że podczas gdy każda kolejna produkcja Sonic Youth w latach 90-tych aż do NYC Ghosts & Flowers włącznie stanowiła odrębny, nowy koncept, od Murray Street wszystko brzmi mniej więcej tak samo i z grubsza przypomina Washing Machine. Być może traumą dla nich było dramatycznie złe przyjęcie NYC, bo to obecne wcielenie SY jest do bólu poprawne, asekurancko nieartystowskie i bezpretensjonalne; jednocześnie, jak przed chwilą starałem się wrócić pamięcią do moich ulubionych kawałków Sonic od 2002 roku to stwierdziłem, że ja nie jestem w stanie przypomnieć sobie ani jednego ich kawałka z tego okresu. Więc możemy toczyć akademickie dyskusje czy Sonic Nurse jest o 0.2 pkt gorsze od Murray Street czy lepsze, czy na Rather Ripped słychać więcej korzeni, niż na Eternal, a to i tak nie miałoby sensu, bo ten okres w historii grupy jest całkiem bezbarwny i bez znaczenia. Niezależnie jak świetnie to jest robione, nadszedł moment kiedy "młodzieńcze" skandowanie Gordon, "chłopięce" nucenie Thurstona, noise-rockowe plecionki i spiętrzenia gitarowe zaczynają wychodzić bokiem.
BD: Wieczni, bo nigdy już nie opublikują kiepskiego materiału – mają zbyt dużo klasy, żeby taki wpierw stworzyć. Przeprowadzka do Matador? Iiiiii tam... To samo gramy co zazwyczaj. "Walkin Blue", zajebistooość. Aha, "Antenna" ma ten sam zaśpiew co "In the court of the crimson kiiing / Aaaaaah". Słabo?
ŁK: Nie chcę znów odstawiać przed wami tego samego numeru, co w przypadku Morrisseya, ale ostatnia płyta Sonic Youth nie zaskakuje kompletnie niczym i właściwie możną ją podmieniać z Rather Ripped (2007). Skoro czytasz tę recenzję, to bardzo dobrze wiesz jak brzmi ten zespół. To jest dokładnie ta sama wersja SY co na poprzednim albumie – bardziej skupiona na pisaniu piosenek niż pokazywaniu artystowskiego chuja. Songwriting nie jest tak bezbłędny jak ostatnio (wystarczy porównać wspaniałe "Incinerate" pilotujące RR i jednak klasę gorszy "Sacred Trickster"). Ale i tak nie ma w tym tuzinie słabego utworu. Zawsze wymanewrują tak, że wychodzi dobrze – melodia "Malibu Gas Station" może się wydawać niedokomponowana, ale za to jest piękne intro, które brzmi jak Bark Psychosis i zajebista akcja gitar w okolicach trzeciej czwartej utworu. Dwie drobne niespodzianki: ładna akustyczna gitara w intro epickiego "Massage The History" i Thurston brzmiący jak Lou Reed w "Poison Arrow".
JB: Czasem bywa tak, że po ciężkim dniu wracacie umordowani do domu, myśląc tylko o New Age'owej herbacie (np. "energia ciała i umysłu"), książce, niezbyt zaangażowanej gadce ze współlokatorem i głupim serialu. Jednak, gdy tylko wchodzicie do mieszkania okazuje się, że współlokator zgodził się przenocować nowozelandzkich couch-surferów, leje się Fosters, dziewczyny są ładne a kolesie mają na chacie dyskografię Dinosaur Jr. Zmęczenie musi ustąpić. Walicie świeżo zmielone espresso, słuchacie zajebistej muzyki, pijecie, idziecie do waszego ulubionego klubu, tańczycie, spotykacie starych znajomych, jecie knyszę roku i ustawiacie się na rewizytę. Rewelka, masakra, "szał ciał". Zazwyczaj jednak wszystkim, co na was czeka po gównianym dniu jest ten kubek herbaty i wiecznie niedoczytany Tołstoj. I dobrze wiecie, jak bardzo jest to zajebiste.