RECENZJE

(Sandy) Alex G
Rocket

2017, Domino 7.1

Trochę na własne życzenie Alex Giannascoli utrwalił się w świadomości słuchaczy w kategorii bandcampowej ciekawostki. Jeszcze niedawno był tym anonimowym grajkiem, który poznał wszystkie sztuczki 90's indie i gdzieś w czeluściach internetu rzucał nimi jak z rękawa; dziś estetycznie bliżej mu do korzeni, ale wyrwany Guided By Voices etos grania pod siebie wciąż daje o sobie znać. Przykład Beach Music – a teraz także Rocket – dobitnie pokazał, że choć podjęcie współpracy z regularną wytwórnią (w tym przypadku Domino) bezdyskusyjnie otwiera nowe możliwości, niekoniecznie musi oznaczać przeoranie mentalności kolesia, który wzdryga się na samą myśl o pracy w studiu i dzieleniu się z kimkolwiek artystycznymi wyborami. Pod tym kątem Sandy nie zmienił się od czasu, gdy z tęsknotą śpiewał o swoim psie, nieświadomy rosnącej popularności – i to zdecydowanie słychać.

Poniekąd słusznie podkreśla się w kontekście najnowszego albumu filadelfijskiego muzyka nacisk na eksperymenty, ale lwia część wątków zarówno muzycznych (przerysowane, koktajlowe aranżacje w lo-fi anturażu, ulotne pogłosy, świetny słuch do melodii), jak i lirycznych (motywy powrotu do domu rodzinnego i zawartych w przeszłości relacji, skłonność do samoobserwacji wraz jednoczesną rezygnacją z wyciągania daleko idących wniosków), z powodzeniem eksplorowana była już na Trick, DSU czy wspomnianym już wcześniej Beach Music. Songwriting Alexa – nieintuicyjny, a zatem w sporym stopniu autorski – stał się jego znakiem rozpoznawczym i nie sposób nie uznać na tym kierunku pewnej żelaznej konsekwencji. To się ceni, zwłaszcza że chłopak wie w jakie nuty uderzyć.

Mimo tego Rocket może na dzień dobry przytłoczyć chaotycznością, ale umówmy się: to cecha wspólna surrealistycznych odpałów Ariela Pinka i formalnej anarchii Wowee Zowee, która u Alexa również nie jest niczym nowym. Obok ubranego w łopoczące skrzypce i bluegrassowe banjo alt-country i urokliwego, melancholijnego folku ("Poison Root", "Bobby", "Alina") znajdziecie tu autotune'owe echo współpracy z Frankiem Oceanem ("Sportstar"), inteligentnie zinstrumentalizowany pastisz post-hardcore'u ("Brick") czy singalongowy odprysk wyluzowanej odsłony Red House Painters ("Proud"). Osobnym tematem jest też chore nawet jak na realia filadelfijczyka "Witch", gdzie wczesny Avey Tare spotyka pogmatwane, klawiszowe narracje Kate Bush – chyba mój ulubiony utwór na płycie. Ale pomimo tej różnorodności krążek spaja jakaś wsobna odmienność, przejaskrawiona dziwność sąsiadująca z sielską przyjemnością, wrażliwość opłacona neurozą, skąd niedaleko do skojarzeń tak z Twin Peaks, jak i ze słusznie przytaczanym w absolutnie każdej notce o Giannascolim Eliottem Smithem.

Dobra, napiszę to wprost: to najlepsze, najbardziej zajmujące co Alex G dotychczas nagrał i niesamowicie debilnie się czuję pisząc to, ale obserwowałem kolesia zanim to było modne, hen w 2013 roku, i cieszy, gdy przed jego albumem staje perspektywa porcysowej listy rocznej – bo z tego co ćwierkają na mieście, nie jestem jedyną osobą w redakcji, którą Rocket oczarowało.

Wojciech Chełmecki    
19 czerwca 2017
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)