RECENZJE
Sandro Perri
Impossible Spaces
2011, Constellation
Gdy jako początkującemu entuzjaście "ogarniania" muzyki przyszło mi wykroczyć nieśmiało poza ukochane surowe brzmienia gitarowego undegroundu, IDM był jednym z pierwszych odwiedzanych przeze mnie regularnie obcych terytoriów. Gorączkowe poznawanie nagrań Boards of Canada, Aphex Twina czy (z uwagi na czas i okoliczności) Murcof wiązało się jednak z przekonaniem, że płyty te można by, wait for it – scoverować na gitary i żywą perkę – co oczywiście tylko spotęgowałoby przyjemność czerpaną z ich słuchania. Przez pewien czas był to wręcz mój pomysł na własne muzyczne przedsięwzięcie, z wielu powodów ostatecznie niezrealizowany. Myśl o organicznym IDM powróciła jednak znienacka przy okazji spędzania pasjonujących chwil z Impossible Spaces.
Trudno się zresztą dziwić, skoro za płytę odpowiada człowiek, który z elektroniką (w najróżniejszych jej formach) brata się nie od dziś. Pochodzący z Toronto Perri w dwa tysiące piątym zawładnął porcysowymi sercami za pomocą dwudziestominutowej, zdekonstruowanej psycho-reinterpretacji "Kiss Me Again" Dinosaur L (jako Polmo Polpo), a była to mimo wszystko jedna z mniej syntetycznych pozycji w jego obfitującym w najróżniejsze wariacje na temat techno repertuarze. Wydawane pod własnym nazwiskiem nagrania (debiutancki LP, Tiny Mirrors, ukazał się w dwa tysiące siódmym) portretują tymczasem Kanadyjczyka w świetle quasi-piosenkowego art-popu, ochoczo wykorzystującego własny głos oraz zdolności instrumentalne (charakterystyczna gitara hawajska) ku zlepianiu rootsowo-zabarwionych, tryskających kolorem wehikułów dla eklektycznej gamy muzycznych konstrukcji. Jednocześnie ramy kompozycyjne dzieł Perriego bliższe są "trudnej" elektronice niż "trudnemu" popowi, skąd na myśl nasuwa się IDM: utwory na Impossible Places pokomplikowane są raczej przestrzennie, a niżeli temporalnie. To nie jest pop progresywny, tylko dźwiękowe odpowiedniki obrazów Pollocka; sypkie i filigranowe, niedopowiedziane motywy przenikają się nawzajem, nachodzą na siebie czy kategorycznie przekreślają, ostatecznie mieszając się w skondensowanym kotle rzuconej w bezładzie na płótno farby.
Po (jak na autora i płytę) dosyć konwencjonalnym wstępie podejście to na dobre zabiera głos w drugiej części "Changes", który brzmi niczym Dirty Projectors na Adderallu; narkotyczny chaos przenosi się zresztą na kawałek sąsiedni. "Love & Light" to prawdopodobnie najfajniejszy fragment krążka zresztą: leciutka tropicalia rytmu wspiera fakturową neo-poważkę godną Jamesa Blackshawa czy innego Nico Muhly. Gdy dochodzimy w końcu do "Futureactive Kid Pt. 2" przychodzi porównaniowe olśnienie: mimo, że Perri nie kryje swojej inspiracji postacią Arthura Russela, do innego geniuszu podziemnej nowojorskiej sceny jest mu w tym momencie najbliżej. Płynność łączenia XX-wiecznego, "poważnego" eksperymentalizmu z elektroniką, folkiem i rytmami świata nasuwa na myśl dokonania Arto Lindsay'a, z przepięknym Mundo Civilizado na czele.
Perri osiąga sukces podając swoje kunsztowne, wielopłaszczyznowe kompozycje w formie zwiewnych i arcy-słuchalnych pejzaży. Łatwo w tym poletku o czczy splendor i pretensjonalność, ale Impossible Space ustrzega się obu; album możemy odebrać emocjonalnie na równi z jego intelektualną siłą rażenia. Tam, gdzie obie warstwy wspierają i uzupełniają się nawzajem, pierwiastek metafizyki zdolny jest wynieść album do rangi bezprecedensowego wydarzenia. Próżno szukać wśród płyt tego kończącego się już roku krążków tak bezboleśnie, subtelnie i frapująco definiującego artyzm jak ten.